niedziela, 30 listopada 2014

Uganda po raz trzeci


Siedzę w domu i spoglądam na spakowany plecak. Minus pięć stopni Celsjusza chwilowo zamienię na plus 30. Jednym słowem Uganda po raz trzeci.
 
Plan do zrealizowania: Kampala, Kakooge, Masindi, Butiaba, Jezioro Alberta, Fort Portal i główny cel wyjazdu - Góry Rwenzori, zwane kiedyś Górami Księżycowymi. Wcześniej lotniska w Berlinie, Istambule, Kigali i Entebbe. Do zobaczenia.

poniedziałek, 24 listopada 2014

W karpackiej chałupie


Wnętrze gazdowskiego domu miewa swoje zapachy. W owych zapachowych feromonach wyczuwa się pewną leniwość. Znać, że w spokoju, od lat w niezmiennej kolejności, unoszą się w powietrzu. Często zapowiadają potrawy o różnych smakach. Każdy z zapachów przypisany jest do innej części izby. Króluje mleczny aromat. To po tysiącach świeżych udojów, od krowiego po kozie, roztacza woń mleko. Jego zapach dawno przeniknął między słoje drewnianych bali. Z nich złożone są ściany każdej z izb. W ślad za mlekiem idą zapachy serów: buncu, bryndzy i pozostałej po ich produkcji zawiesistej żętycy. To wszystko od krów i owiec, które stojąc w przylegającej do domu obórce, dodają ledwie wyczuwalną nutę wilgotnej wełny. W sieni snują swój zapach baranie kożuchy. Jest to bardzo specyficzne i nieodmiennie przywołuje smak baraniny spożywanej głównie jesienią. Opary unoszą się nad garnkami i miskami z ciepłymi, leniwie stygnącymi, potrawami. Zaglądający do ich wnętrza, ujrzeć można dostatek kapusty, ziemniaków i kukurydzianej kaszy. Kukurydzę przez  okrągły rok magazynowano w postaci całych kolb - to dla zwierząt, czyli chudoby. Robi się z niej kuleszę zwaną, im dalej na południe tym powszechniej, mamałygą. Mamałyga na środku stołu sprawiała wrażenie jakby w misie postawionej między potrawami wykluło się małe słońce. Jest żółta i gorąca.

 


Mamałygą, najczęściej z bryndzą, częstuje się do dzisiaj. Nawet wtedy, gdy bez wcześniejszego zaproszenia, do chałupy zawitają goście. Inaczej wygląda poczęstunek, gdy na wizytę przychodzi się, będąc uprzednio zaproszonym przez gospodarzy. Wówczas gaździna przygotowuje coś bardziej wykwintnego. Nic nie schlebia gościom bardziej niż balmusz. W garnku gotuje śmietanę, do której wsypuje się mąkę kukurydzianą, tę samą, która służyła do gotowania mamałygi. Posoliwszy, war stawia się na skraju pieca najmniej na kwadrans. We właściwym czasie wrząca śmietana, sama z siebie oddzieli masło. Teraz wystarczy poczekać, aż wszystko razem ostygnie. Popija się te specjały barszczem. Buraczana zupa, z warzywami w ukraińskim stylu, dostępna jest, podobnie jak mamałyga, niemal zawsze. Co innego studenec! Ten robi się od święta. Galaretowaty rosół wołowy, lub nieco gorszy wieprzowy, przyrządzany jest na zimno. Wcześniej dodaje się do niego rozgnieciony czosnek i inne przyprawy, wedle smaku. Studenec nie nadaje się do picia. Podaje się go niemal jako deser.

środa, 19 listopada 2014

Wyborcza sensacja


    Klaus Johannis, mer Sibiu, wygrał wybory prezydenckie w Rumunii. Jego zwycięstwo to sensacja i zarazem wielka nadzieja dla skorumpowanego, jednego z najbiedniejszych krajów Unii Europejskiej. Johannis jest protestantem i etnicznym Niemcem, jego rodzina już dawno wyemigrowała z Siedmiogrodu, największego skupiska Niemców w Rumunii. Tym samym porażkę poniósł, typowany na zwycięzcę, socjaldemokrata Victor Ponta.
„Wygraliśmy, teraz wreszcie odzyskamy nasz kraj. Dzięki wam, zaczyna się nowa Rumunia” – z takim przesłaniem zwrócił się do Rumunów 55 - letni prezydent elekt.
    Johannis pochodzi z niemieckiej diaspory. Ma za żonę Rumunkę, jednak sam siebie, nazywa rumuńskim patriotą. Żeby to zrozumieć trzeba znać transylwańskie realia etniczne. W minioną niedzielę Rumunii, rozwścieczeni próbami manipulacji wyborczych, ruszyli do urn. Frekwencja była rekordowo wysoka wyniosła 62 procent. Jak napisała „Gazeta Wyborcza”:
 
Zwycięstwo etnicznego Niemca i protestanta, to w prawosławnej Rumunii absolutny precedens. Premier Victor Ponta bezskutecznie próbował użyć religii do zdyskredytowania rywala. Wyrzucał mu publicznie, że Iohannis i jego żona zdecydowali się nie mieć dzieci. Wielu Rumunów oceniło to, jako brudne chwyty.

   Iohannis, polityką zajął się w 2000 roku, wygrywając wybory na mera miasta Sibiu. W ostatnich kilkunastu latach miasto zmieniało się, na moich oczach, z zapyziałego ośrodka przemysłowego w perłę turystyczną. W 2007 roku nosiło miano europejskiej stolicy kultury. Gratuluję Rumunom wyboru.

piątek, 14 listopada 2014

Sowa na grypę


Pisząc o sowach napisałem kiedyś, cytując siedemnastowiecznego autora:

„Na kurcz, kto często cierpi, tedy sowę warzoną albo upieczoną miast kuropatwy zjeść powinien” dalej dodałem, że jest to chyba jedyny znany mi przepis na potrawę z sowy, prócz smażonych grzybów - kań, zwanych w Wielkopolsce sowami. Wypominał mi to z zaświatów Jan Potocki.  Nie ma się co śmiać, autor „Rękopisu Znalezionego w Saragossie” straszyć potrafi. Do tego, ten motyw z gałką od cukierniczki… Mianowicie Potocki oderwał kiedyś okrągłą, metalową gałkę swojej stołowej cukiernicy i przez wiele lat obracał ją pomiędzy palcami. Miał ją zawsze przy sobie, pieścił i wygładzał, aby po wielu latach wstrzelić ją sobie do mózgu. Załadował ją do pistoletu i wystrzelił.

 
 

Wcześniej Jan Potocki też zjadł sowę i to  nie byle jaką, samego puchacza. Było to na Kaukazie, niby tylko udko ale zawsze. Opisał to w relacjach ze swych peregrynacji. Wydano je w Polsce, w roku 1959, pod tytułem „Podróże”. Najciekawszą część tej książki stanowi dla mnie opis podróży przez stepy Astrachania i dalej na Kaukaz. Poważnie mówiąc na tyle lubię Potockiego, że pojechałem jego śladem zarówno na Kaukaz, jak i do Astrachania.

Na stronie 342, ksiązki Jana Potockiego, można przeczytać:

„Dzisiejszego wieczoru pacjent mój zdecydował się zrobić użytek z uniwersalnego leku, to znaczy usmażyć puchacza. Uległem ciekawości i zjadłem udko ptaka. Mięso jego jest raczej białe niż ciemne, bardzo tłuste i wydało mi się całkiem smaczne”. Było to na Kaukazie 15 października 1797 roku. Dzień później Potocki zanotował:

„Biedny puchacz padł niepotrzebnie ofiarą ludowych przesądów. Jego mięso nie wywołuje najmniejszych potów i bez wątpienia nie posiada żadnych własności leczniczych”.

niedziela, 9 listopada 2014

O naturze wilkołaków


 

Listopad to idealny miesiąc, na podobne dywagacje.

 


W czasach kiedy zamieszkujący tereny dzisiejszej Rumunii Dakowie, ubierali wilcze skóry, udając się do karpackich lasów aby odbyć męską inicjację na wojownika i myśliwego, wiara w wilkołactwo była  oczywistością. Przez rok spędzony w samotności, nie mogąc zostać przez nikogo zauważonymi, żyli młodzi ludzie z grabieży, stając się mężczyznami. Jedli wszystko, co w niegościnnych górskich ostępach, wpadło im w ręce. Bywało, że było to ludzkie mięso. Osiągali stan furii - wojownika, gotowego na wszystko w walce o przetrwanie własne i swojego plemienia.

Niejeden z nich pozostawał w lesie na zawsze, alienując się ze społeczeństwa, z biegiem kolejnych lat zapominał ludzkiego języka i sposobów znormalizowanego komunikowania społecznego. Kim zatem był taki osobnik jeśli nie wilkołakiem – efektem cofnięcia się ewolucyjnego zegara, który od tysięcy lat cywilizowania się ludzkiego gatunku, tykał bezustannie? W przypadku człowieka – wilka, zegar ewolucji cofnął się, wbrew naturze, co najmniej o kilka minut. Ważny jest tu aspekt, mimo wszystko, ziemskiej natury wilkołaka, niewiele mającego wspólnego z pozaziemskim – piekielnym demonem, chyba, że uznamy, iż pod postacią wilka mogą pojawiać się tylko zmarli, czego jednak zakładać bym nie radził. Co bowiem uczynimy z rytualnym ludożerstwem, które może w prosty sposób prowadzić do likantropii, czyli wilkołactwa, zdefiniowanego jako choroba psychiczna?

Mieszanie krwi i rodowodów, wilczego i ludzkiego, było w kulturze romańskiej wszechobecne od samego jej zarania. To przecież kapitolińska wilczyca wykarmiła Romulusa i Remusa  dając, jednemu z  synów westalki Rei (zresztą bratobójcy), zgwałconej przez boga  Marsa, szanse na powstanie miasta, które przerodziło się w imperium. Cóż to za niewinna legenda o początkach miasta! Mamy w niej gwałt, wilcze mleko i bratobójstwo.   Jedną z  prowincji, owego od zarania dalekiego od niewinności, imperium stała się, z biegiem czasu, karpacka Dacja. Do dziś w wielu rumuńskich miastach, i to w ich centralnych punktach, widzimy wizerunki wilczycy karmiącej dwoje niemowląt – tak jest na przykład w Targu Muresz .

Już Herodot, nie bez racji zwany ojcem historiografii, pisał o Neurach, ludziach zamieszkałych nad Morzem Czarnym: „Ci Neurowie wydają się być czarodziejami.  Opowiadają bowiem Scytowie i zamieszkali w Scytii Hellenowie, że stale, raz do roku, każdy z Neurów na kilka dni staje się wilkiem, a potem znowu przybiera dawną postać. Ja w prawdzie w te ich baśnie nie wierzę, pisał Herodot, nie mniej tak oni utrzymują i na to przysięgają.” Dalej pisze Herodot o Androfagach, plemieniu według niego najdzikszym, nie uznającym prawa naturalnego, ani żadnego innego, wcale nie wykluczone, że to ci sami Neurowie. Androfagowie bowiem to, po polsku, po prostu ludożercy.

piątek, 7 listopada 2014

Praga: Hotove jidla "U Kotvy"


Jak policzyłem jest to dwudziesty post na moim blogu, do tego rozpoczynamy długi weekend! W związku z tym małym jubileuszem i zbliżającym się świętem nie tylko polskiej niepodległości, zapraszam do bardzo typowej praskiej knajpki, na obiad i Kruszowickie piwo. W tym celu proponuję odwiedzenie,  położonej w centrum Pragi, restauracji „U Kotvy” - Restaurace „U Kotvy”, ulica Spalena 11, hlavni mesto Praha.

Polevky

Domaci vyvar s kurecim masem, nudlickami a zeleninou                      27

Domaci vyvar s hovezim masem, nudlickami a zeleninou                     27

Frankfurstska                                                                                   27

Hotove Jidla

1.       100g – Sladovnicky hovezi gulas, houskove knedliky                        83

Hotovka + polevka dle Vaseho vyberu                                              99

2.       150 g – Peceny platek veprove krkovice, zeli, chlupate knedliky        89

Hotovka + polevka dle Vaseho wyberu                                           105

3.       100 g – Paseracka veprova kotleta, hronolky                                   85

Hotovka + polevka dle Vaseho vyberu                                            101

4.       100 g - Kruti prsa po indicku, ryze                                                 83

Hotovka + polevka dle Vaseho vyberu                                            99

5.       100 g - Smazeny kureci rizek, st’ouchane brambory s porkem, citron 85

Hotovka + polevka dle Vaseho vyberu                                          101

6.       120 g – Kureci steak gratinovany s broskvi a syrem, krokety          95

Hotovka + polevka dle Vaseho vyberu                                          101

 

Miłośników języka czeskiego przepraszam, że zaniechałem w pisowni czeskich znaków, było ich takie mnóstwo, że… nie dałem rady. Praktyczna  informacja dla wybierających się do Pragi: 1 Złoty, to mniej więcej 6, 20 Korony. Dwudaniowy obiad z wybornym piwem, to „U Kotvy”, koszt nie większy niż 20 złotych. Smacznego.

 

środa, 5 listopada 2014

Galicyjski mural


Na południowej pierzei Rynku we Lwowie była kiedyś huculska knajpka. Nie wchodziło się do niej bezpośrednio z chodnika, szczerze mówiąc z ulicy nie było jej nawet widać. Aby do niej trafić trzeba było wejść w podwórze łączące Rynek z ulicą Starojewriejską. W knajpce można było najeść się do woli specjałów huculskiej kuchni: mamałyga z bryndzą, studenec, hołubci, barszcz. Niestety miejsce to wypadło z gastronomicznej mapy Lwowa. Podczas ostatniej wizyty w tym mieście, wiedziony sentymentem, poszedłem zobaczyć rzecz, która w tym nieco skrytym zaułku, zawsze mnie fascynowała. Na murze, vis a vis nieistniejącej knajpki, ktoś wykonał niezwykły mural, a nawet coś więcej niż mural. Był to kontur mapy utworzony z resztek nieskutego tynku. Mur zasłonięty został krzakami, które wyrosły tu na przestrzeni ostatnich lat. Przedarłem się przez gałęzie odnajdując na murze moją ulubioną mapę Galicji.


 Na miejscu lwowskich włodarzy od kultury otoczyłbym ten fragmencik muru ochroną. Ktoś kto stworzył muralową mapę, kierował się sentymentem wyrastającym ponad nacjonalistyczne spory. To jedno z takich miejsc, które przypomina o wspólnym austro-węgierskim kawałku historii Lwowa, Krakowa, Przemyśla i Stanisławowa. Przypomina o Galicji, jako odrębnej, kulturowo spójnej, krainie.

niedziela, 2 listopada 2014

Daniel Mróz - Transylwania


Nie wiem, czy Daniel Mróz był kiedykolwiek w Rumunii, tym bardziej  nie mam wiedzy czy podróżując, widział kiedykolwiek Transylwanię? Nie znalazłem w jego dossier informacji o wystawach w Cluj, czy Bukareszcie. Daniel Mróz (1917 – 1993), był w latach 1950 – 1978, etatowym ilustratorem „Przekroju”. Chyba właśnie dzięki jego talentowi do dziś uwielbiam przeglądać stare numery tego tygodnika. Z czasem Mróz stał się moim ulubionym polskim grafikiem. Później zainteresowałem się całym środowiskiem "Grupy Krakowskiej", ale Mróz zawsze pozostał Mrozem. Był trochę z boku, trochę z dystansem, tak jak go tego nauczyło życie. Czasem przychodzi mi kupić książkę, tylko dla tego, że ilustrował ją Daniel Mróz. Wśród ulubionych perełek na swojej półce z książkami, mam tą, wydaną przez Wydawnictwo Literackie w Krakowie, w 1961 roku. Nakład 3000 egzemplarzy, stron 112, w tym liczne ilustracje. Choć książeczka jest niewielkich rozmiarów, ilustracje bywają w niej całkiem spore, wydrukowane są bowiem na kartach złożonych na kilka części. Jest wśród nich, jedna absolutnie ulubiona, to ona skłoniła mnie do postawienia pytania: czy Daniel Mróz był w Rumunii, a może nawet w Transylwanii?


Nigdy wcześniej , ani później nie spotkałem ilustracji z tak zwięzłym, wręcz syntetycznym, oddaniem atmosfery tego zakątka Europy. Toż to esencja transylwańskości, od krajobrazu począwszy, na wylegujących się, leniwych zwierzakach, skończywszy. Koń siedzący w karocy ciągniętej przez mężczyzn, a jakże, w siedmiogrodzkich nakryciach głowy, to wręcz transylwańska specyfika! Księżyc, na którego rogu wiszą nietoperze, to się rozumie samo przez się! Najważniejszy jest jednak symbol - ornament. Pojawia się na obrazku ośmiokrotnie, chyba, że gdzieś go jeszcze przeoczyłem, ni to krzyż świętego Andrzeja, ni to parzenica. Piękny, doskonały, karpacki.

sobota, 1 listopada 2014

Polskie groby w Masindi


Święto Zmarłych. Święto? Czy można napisać „święto” o dniu , w którym przypominamy sobie o najbliższych, którzy już odeszli? Osobiście, pożegnałem już większość moich bliskich. Całkowicie zgadzam się z tym stanem rzeczy, bo i dyskutować ze śmiercią raczej trudno. Od dziecka byłem pod wrażeniem filmu Bergmana „Siódma pieczęć”, w którym Max von Sydow odtworzył postać rycerza grającego ze śmiercią w szachy…


Jeżdżąc tu i tam spotykam groby, w tym te najbliższe sercu - polskie. O ile nie dziwi to w Gruzji, czy w Rumunii, o tyle w Ugandzie robi to piorunujące wrażenie. Na samym równiku, w Afryce, nieopodal Jeziora Alberta, kilkanaście kilometrów od miejscowości Masindi, w buszu kryjącym stada dzikich szympansów, znajduje się cmentarz. Pięćdziesiąt kilka grobów, a w nich sami Polacy. Podczas gdy mężczyźni walczyli o Monte Casino, ich dzieci, matki, żony, przez kilka lat wojennej tułaczki, żyli na terenach dzisiejszej Ugandy. Ponad pięć tysięcy Polaków założyło, w dawnej brytyjskiej kolonii, osiedle. Ulokowali ich w tym miejscu Brytyjczycy. Była tu polska biblioteka, teatr, piekarnia i wszystko co potrzebne do życia, mieszkańcy sami organizowali nawet obozy harcerskie. Był także kościół, a przy nim niewielki cmentarz. Odwiedziłem to miejsce. Tak bardzo zapadło mi ono w sercu, że za miesiąc jadę tam po raz trzeci. Jest w nas jakaś irracjonalna potrzeba pamięci. Przynajmniej we mnie jest.

wtorek, 28 października 2014

Opatowskie memento


Podczas jednej z ostatnich podróży zatrzymałem się w Opatowie. Uczyniłem to, w tym świętokrzyskim miasteczku, nie po raz pierwszy. Tym razem, wiedziony zachętą obejrzenia nagrobka Kanclerza Wielkiego Koronnego Krzysztofa Szydłowieckiego, odwiedziłem opatowską kolegiatę Świętego Marcina. Przy okazji z ubolewaniem zauważyłem, że obyczaj płacenia za wstęp do kościoła dotarł już do Opatowa. „Lament opatowski”, bo tak zwana jest najsłynniejsza tutaj tablica, miał to zrekompensować i poniekąd tak było. Brązowa płyta odlana została we Włoszech, w 1536 roku, w pracowni Bartolomeo Berrecciego, stanowi zaledwie postument dla właściwego nagrobka. Zdecydowanie większe emocje wzbudziła we mnie, zachęcająca do refleksji, kostucha. Postać z kosą prowokuje do zadumy u grobu kanclerza, dodatkowo dając widzowi powody do kilku refleksji. Po pierwsze na temat znajomości anatomii szesnastowiecznego artysty, być może, podobnie jak autor tablicy był on Włochem, to nieco rozjaśniło by sprawę. Po drugie, nad jego malarskim kunsztem, dzięki któremu wizerunek kostuchy oglądamy niemal w trzech wymiarach. Po trzecie, mimo wszystko, nad upływającym czasem, o czym przypomina klepsydra w kościstej dłoni. Wyrazista czaszka, namalowana z celowym zachwianiem proporcji względem reszty kostek, robi wrażenie niezwykle naturalistycznej, przez co sama w sobie stanowi memento. Dla mnie stanowiła widok, skądinąd, sympatyczny, a to przez to, że z pasją szukam funeralnych przedstawień. Pod tym względem bogata w wizerunki rozmaitych nieboszczyków, ze ścianami ociekającymi krwią niewiernych z poodrąbywanym głowami, opatowska świątynia, wzbudziła we mnie prawdziwy podziw. Polecam ją, od tej strony, wszystkim tym, którzy podzielają zamiłowanie do uprawianej przeze mnie szlachetnej formy turystyki. 

czwartek, 23 października 2014

Mój Vincenz


Niesiony atmosferą wtorkowego spotkania o Huculszczyźnie, uległem prośbie dr Jakuba  Żmidzińskiego. Tym sposobem, poniewczasie, udzieliłem odpowiedzi na jego vincenzowską ankietę.

Kim jest dla mnie Vincenz? Zanim stał się pisarzem, z krwi i kości, był zaledwie jakimś magicznym słowem, zawierającym w sobie moją tęsknotę do wyidealizowanych, pierwotnych gór i zamieszkujących je ludzi. Doskonale pamiętam kiedy, jako wkraczający w dorosłość osiemnastoletni chłopak, przechodziłem koło poznańskiej Księgarni Świętego Wojciecha, na rogu Placu Wolności i Alei Marcinkowskiego. W oknie wystawowym, od strony placu, stały dwie książki cyklu Na wysokiej połoninie: „Zwada” i „Listy z Nieba”. Zielone obwoluty przykuwały moją uwagę, autor był mi wówczas kompletnie nieznany. Książki nie były tanie, nie łatwo było przekonać rodziców, że warto je kupić. Ostatecznie dostałem je, bodajże na imieniny, 29 września 1982 roku. To było wielkie wydarzenie. Zaczytywałem „Zwadę” z wypiekami, dotąd niczego podobnego nie czytałem. Foka Szumejowy, w swojej szlachetności, od razu stał się dla mnie przeciwstawieniem tego wszystkiego co dostrzegałem w ludziach złego i odrażającego – pamiętajmy był to początek lat osiemdziesiątych,  pierwszy rok stanu wojennego. Obszerne i hermetyczne dzieło Vincenza było nie tylko znakomitym lekarstwem ale i ucieczką od szwankującej rzeczywistości.


„Na wysokiej połoninie” stało się dla mnie źródłem całego mnóstwa zdarzeń, w konsekwencji zmieniło moje życie, choć brzmi to górnolotnie, dokładnie tak było. W 1986 roku, borykając się z ciągłym niedostatkiem wiedzy na temat autora, napisałem list do Berkley, do Czesława Miłosza. Otrzymałem odwrotnie, odręcznie napisany list od autora „Doliny Issy”, nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że Stanisław Vincenz, również dla niego, był nie tylko pisarzem. W jego domu Miłosz znajdował równowagę utraconą w trakcie pierwszych emigracyjnych lat. Wówczas byłem już studentem historii UAM w Poznaniu, kończyłem studia pisząc pracę magisterską o chasydach, nie muszę dodawać, że inspiracją do jej napisania były wątki chasydzkie odnalezione w dziele Stanisława Vincenza. Jestem przekonany, że gdyby nie młodzieńcze zauroczenie tym co znalazłem na „wysokiej połoninie”, nie zająłbym się historią, nie fascynował kulturą Karpat, nie wyjeżdżał co roku do Rumunii, wreszcie nie napisałbym żadnej książki i nie pracował w Muzeum - Zamek Górków w Szamotułach. Jedno wynikało z drugiego, a zaczęło się od iluminacji sprzed trzydziestu dwóch laty. Mój dom pełen jest karpackich pamiątek, korytarz zdobią żółto zielone, huculskie kafle, w pokoju kilkudziesięciu świętych spogląda na mnie z namalowanych na szkle ikon, na fotelach leżą różnobarwne kilimy. Tak oto przypadkowe zauroczenie zielonymi obwolutami książek, z wystawy poznańskiej Księgarni Świętego Wojciecha i późniejsza ich lektura, doprowadziły mnie do miejsca, w którym jestem dzisiaj.    

wtorek, 21 października 2014

Wzmożony ruch Aniołów


Jesienią, dzięki dłuższym wieczorom, ludzie chętniej odrywają się od rzeczywistości, zerkając w stronę wędrujących tu i tam Aniołów. Na przykład w Rumunii, czy na Huculszczyźnie, jest ich całkiem sporo. Napisał o tym nawet były rumuński minister kultury Andre Pleşu, w książce „O Aniołach”. Według niego, w przestrzeni, w górę i w dół poruszają się Anioły, niczym po drabinie jakubowej. Anioły wypełniają przestrzeń między Niebem a Ziemią. Tak jest w Rumunii, podobnie było kiedyś na Huculszczyźnie. W Polsce, z tym anielskim ruchem, jest dużo gorzej. Dziękuję, że na chwilę przywrócił ten ruch Jakub Żmidziński, podczas dzisiejszego spotkania w poznańskim Karmelu, w samotni świętego Rafała. „Chwała huculistom. Podróż retro wzdłuż Prutu i Czremoszu – Tatarów 1902”, tak brzmiał tytuł spotkania. Kim byli huculiści przed stu laty, jeszcze przyjdzie mi napisać.

 


W miniony czwartek, podobnie sympatycznie, było w zamku w Sierakowie, zebrali się tam ludzie ciekawi podróży do Rumunii. Dziękuję przy okazji tamtejszemu Muzeum za zaproszenie. To było. W najbliższy piątek zapraszam do księgarni wydawnictwa Zysk i S-ka, przy ulicy Wielkiej, w Poznaniu. Tam o godzinie 17. 30 odbędzie się rumuńskie spotkanie, w ramach tegorocznego Festiwalu  Kultur Regionów Europy. Do zobaczenia na Wielkiej.

niedziela, 19 października 2014

Jagiełło i słowik


Nigdy nie zajechałbym do Gródka, gdyby nie mój oczytany towarzysz podróży. - Tutaj umarł Jagiełło. Zdanie to rozwinął opowiadając historię śmierci być może największego polskiego króla. Kiedyś przejeżdżało się przez Gródek Jagielloński, jadąc z Przemyśla do Lwowa. Dzisiaj mija się go obwodnicą wybudowaną z okazji Euro 2012. Trzeba zatem zjechać z drogi, by oddać hołd miasteczku, które było świadkiem królewskiej śmierci. Po ukraińsku Gródek Jagielloński to zwyczajny Gorodok, odarty z przymiotnika. Śladów polskiej historii w miasteczku niewiele. Najważniejszym z nich jest otwarty dla wiernych kościół katolicki, jego fundatorem był wspomniany już Władysław Jagiełło. Tutaj modlą się Polacy, czytają polskie książeczki do nabożeństwa i teksty rozmaitych litanii porozkładane na ławkach. Piękny, modlitewny obyczaj – ławki pełne wszelkiej religijnej literatury, nic tylko brać do ręki i zanurzać się w modlitwie. Vis a vis kościoła, rzuca na kolana, budynek w stylu współczesnego ukraińskiego eklektyzmu. Swoją ekstrawagancją przebił wszystkie widoki zapamiętane z Gródka.

 
W roku 1434, jak zapisał Jan Długosz, król Władysław wyjechawszy z Krakowa podążał przez zwykłe miejsca postoju na Ruś. Król, wedle Długosza, miał się udać do Halicza, by odebrać hołd od wojewody Mołdawii - Stefana. Gdy jednak przyjechał do wsi Medyka, wbrew naturalnemu porządkowi, z miłej łagodnej wiosny zrobiła się jakby druga zima. A król Władysław nieprzestraszony wcale ostrym mrozem, nie chroniąc się przed nim (…) z jakiegoś przyzwyczajenia, przestrzeganego zawsze w swym życiu, którego nabrał z dawnego, pogańskiego obyczaju, udał się w lasy pragnąc napawać się czarującym, słodkim głosem słowika i słuchać jego śpiewu. Dalej Długosz wspomina, że król zaziębiwszy się, zmarł po dniach kilkunastu w pobliskim Gródku. Piękna i dla mnie absolutnie zrozumiała była praprzyczyna królewskiej śmierci.

sobota, 18 października 2014

Lwów X. 2014


Nie jest łatwo napisać cokolwiek o Ukrainie i Lwowie, w październiku 2014 roku, tak by nie powielać prasowych schematów. Trudno nie ulegać emocjom. Starałem się uchwycić atmosferę miasta na zdjęciu, zrobiłem ich wiele, by wybrać jedno. Niespotykana uprzejmość celników w Medyce, podobnie niespotykana otwartość naszych przyjaciół z Muzeum Historii Religii, wreszcie niespotykane dotąd próby zrozumienia wspólnej, skomplikowanej historii Lwowian: Polaków i Ukraińców. Nabrzmiała do bólu niechęć do putinowskiej Rosji. Podświadomy strach przed konsekwencjami tego na co bohatersko ważyła się Ukraina…  Jeszcze rok temu nikt nie uwierzyłby, że możliwa jest wojna z Rosją. „Zabiliśmy ponad cztery tysiące Rosjan”, „szpitale pełne są naszych rannych bojowników”… to wyrwane fragmenty z opowieści, które słyszy się dzisiaj w opuszczonym przez turystów Lwowie. Ostatecznie wybrałem to zdjęcie:

wtorek, 14 października 2014

J.H. Rosen

       Wczoraj, po raz któryś, miałem zaszczyt stanąć, oko w oko, z pogrzebem biskupa Odyliona, namalowanym w latach trzydziestych zeszłego wieku, w katedrze ormiańskiej we Lwowie, przez Jana Henryka Rosena. Rosen spojrzał na mnie z własnego obrazu, to ten w środku. Gdy malował genialny wystrój katedry ormiańskiej, miał nieco ponad trzydzieści lat. Geniusz. Umarł, w 1982 roku, w Stanach Zjednoczonych.

 

 
 Lwowskie reminiscencje zostawię na pojutrze i dni następne...

czwartek, 9 października 2014

Modzelewski z Nike


 Patrick Modiano dostał dziś Literacką Nagrodę Nobla, nie o tym chciałem jednak napisać, no może tylko tyle, że cierpliwie czekam, aż nagrodę dla Francji odbierze Michel Houellebecq. Pozostanę przy temacie nagrody literackiej, z tym, że tej z krajowego podwórka. Nagroda Nike, po kilku zakrętach, wróciła na prostą. Wszystko za sprawą zaszczytnego wyróżnienia dla Karola Modzelewskiego. Tym samym nawiązano do tradycji towarzyszącej Nike w pierwszych latach istnienia nagrody. Otrzymywali ją wówczas autorzy nieprzypadkowi: Myśliwski, Miłosz, Rymkiewicz, Barańczak, Różewicz, co za nazwiska! Później bywało różnie. Skoro ma to być najważniejsza polska nagroda literacka, a do takiej cały czas Nike aspiruje, przypadkowości należy się wystrzegać.

Ignacy Karpowicz, tegoroczny faworyt czytelników, przypomniał o sobie na kilka tygodni przed decyzją jury, publicznym sporem z Kingą Dunin. Bynajmniej spór nie dotyczył literatury. Przypomniał celowo? Wolę myśleć, że nie. Wedle tego co napisała Dunin, przydałyby mu się pieniądze, choćby te pochodzące z Nagrody. Ciekaw jestem czy ów żenujący spór miał jakikolwiek wpływ na werdykt szacownego grona? Jak usłyszałem w radio, werdykt niejednomyślny. Spierający  się na tak zwanych internetowych portalach społecznościowych, Państwo delikatnie się przeliczyli? Bardzo dobrze, że to wspaniała książka Karola Modzelewskiego, której szczerze życzyłem sukcesu, otrzymała nagrodę. Choćby z tego względu, że niemożliwym do wyobrażenia jest udział profesora Modzelewskiego w tym, czym raczą nas młodsi o pokolenie literaci. O tempora! O mores! Czytajmy zatem książkę o bardzo niehandlowym tytule: „Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca”. Tak zatytułowana książka z pewnością pisana była nie dla nagród i premii, nie o fajerwerki chodziło profesorowi. Ludzie tak dużej klasy, jeśli już napiszą i do tego opublikują książkę, mają do powiedzenia coś bardzo ważnego. A co? Najlepiej przeczytać i sprawa stanie jasna…
 

wtorek, 7 października 2014

Tischner


Przeczytałem w Łopusznej:

„Świat stoi na opak. Nie jest dobrze, ale żeby miało być tak cołkiem źle, to tego nie powiym.”

poniedziałek, 6 października 2014

Kantor - Cricoteka


 
Od kilku lat śledziłem budowę nowej Cricoteki na krakowskim Podgórzu. Stary budynek elektrowni obrastał niezwykłą konstrukcją. Wyglądało to imponująco i zdecydowanie oddawało ducha kantorowskich spektakli. Wreszcie, dwunastego września, nastąpiło otwarcie. Niecały miesiąc później pojawiłem się w nowej siedzibie Cricoteki. Nadal oczarowany jestem jej zewnętrzną formą, co do wnętrza, trudno mówić o funkcjonalności, nie o nią zresztą chodziło, liczyła się idea. Udało się. Należę do osób, którym bardzo zależało na zachowaniu, dla kolejnych pokoleń, atmosfery teatru śmierci. Sam nie wiem dlaczego, może jako memento? Antidotum? Zwyczajną lekcję o przemijaniu? Galicyjski, jedyny taki wszechświat, został, w moim przekonaniu, ocalony. Nikt poza Tadeuszem Kantorem nie oddał owego kosmosu w sposób tak dosłowny, zapisując go, za pomocą obrazu i języka teatru, w wartości uniwersalne, czytelne na całym świecie. Rekwizyty: Krzyż, Trąba Sądu Ostatecznego , ławki i krzesła, zlew... Ekscentryczny, kompulsywny, artysta absolutny, żeby nie napisać totalny, otrzymał pomnik godny swego dzieła. Strasznie to pompatyczne, tak pisać o Kantorze nie wypada, a jednak czasem trzeba.

Podgórze stało się mekką sztuki współczesnej: MOCAK, Galeria Starmacha, wstrząsające krzesła na Placu Bohaterów Getta i wreszcie Cricoteka , wszystko w zasięgu półgodzinnego spaceru. Moi krakowscy przyjaciele narzekali do niedawna, że brak w ich mieście przestrzeni dla sztuki współczesnej. Stało się.  

niedziela, 5 października 2014

Kasprusie i Łopuszna


Jeszcze na Kasprusiach. To bardzo kulturalna ulica: dom Żeromskiego, Atma Szymanowskiego, w sumie niezbyt daleko do starego zakopiańskiego kina Sokół i blisko cmentarza na Kościeliskiej. Wieczorem odwiedziłem legendarne kino, dawno w nim nie byłem, z radością stwierdziłem, że przynajmniej z zewnątrz nic się nie zmieniło. Wczoraj obejrzałem w nim film „Służby specjalne”, niestety dość kiepski, całkiem daleko od „Pitbula”, chociaż reżyser starał się dorównać swojemu najlepszemu dziełu. Miałem wrażenie, że biorę udział w prasówce; trzy historie z pierwszych stron gazet, podlane sosem wyciśniętym z WSI to za mało. Uderzania w tony religijne zdradzają obecny stan ducha reżysera – różaniec to ostatni kadr filmu. Dydaktyka.

W Atmie zaś jest Atmo-sfera. Spokój, turystów nie uświadczysz, można obejrzeć krótki film o Karolu Szymanowskim, troszkę bibelotów, nazbyt sterylnie wyszorowane ściany, dwa oryginalne fotele zakupione przez Karola w latach trzydziestych, trzy portrety mistrza narysowane przez Witkacego, między tym fascymile nut   „Harnasi”, wydane w 1982, te czekały na nabywcę do wczoraj. Pięknie opublikowane przez Państwowe Wydawnictwo Muzyczne, kosztowały 26 złotych i mimo to, przez 32 lata, nie znalazły nabywcy! Podarowałem je przy obiedzie Janowi Kantemu, ucieszył się. Obiad jedliśmy w Łopusznej, 35 kilometrów od ulicy Kasprusie, wcześniej odwiedziłem grób Józefa Tischnera. Łopuszna to wieś rodzinna i miejsce wiecznego spoczynku wielkiego duszpasterza.

piątek, 3 października 2014

Bilet na cmentarz


Zakopane uważam, za naturalne przedłużenie Krakowa. To nic odkrywczego, nie tylko ja sądzę, że to najbardziej na południe wysunięta dzielnica miasta Kraka i Wojtyły. Moje zadufanie pozwala mi ową myśl rozwinąć. Podobnie, za satelitę Krakowa, uważam moje mieszkanie. Stąd łatwo wysmuć wniosek, że w Zakopanem czuję się, jak u siebie w domu. Bywa jednak, że gubię się w tych domowych pieleszach. Tak stało się dziś po południu. Piątkową mglistą pogodę w stolicy Tatr zrekompensowałem sobie wycieczką na Kasprowy, gdzie świeciło iście czerwcowe słońce. Nieliczni turyści wylegiwali się na leżakach, komu bowiem do głowy przyszło, żeby z zamglonych Krupówek udać się na Kasprowy, na którym mgła to rzecz dość powszechna? Tymczasem było odwrotnie, stolicę Tatr odcinała od górskich szczytów puchowa warstwa chmur. Będąc ponad nimi czuć było radosną alienację i bliskość absolutu. Wszystko co złe zostało pod chmurami, ponad nimi było klarownie i czysto, tak jakoś niebiańsko. Zszedłem do Murowańca i dalej żółtym przez Jaworzynkę do miasta. Od Murowańca wędrowałem, na same Kasprusie, we mgle.
Po południu, wypoczęty i najedzony, zszedłem Kasprusiami na dół, do starego kościoła i na cmentarz zasłużonych przy Kościeliskiej. Na „Pęksowy Brzyzek”, do grobu księdza Stolarskiego i wielu mogił upamiętniających wielkich Polaków związanych z Zakopanem. Kojące zazwyczaj miejsce dziś zabiło we mnie wiele  pozytywnych freonów. Pozostanie już tylko w moich wspomnieniach. Od 26 czerwca 2014 roku, aby wejść do tego małego kościółka, trzeba zapłacić 2 złote, cena obejmuje też wejście na cmentarz. Nie wszedłem i nie wejdę, póki taki stan rzeczy trwać będzie. W razie wielkiej potrzeby przelezę przez mur. Odebrałem to gorzej niż podwyżkę wody i gazu w moim domowym gospodarstwie. Jak tak można? Kto to wymyślił? Dwa złote za wejście na cmentarz i do kościoła? W tak bogatym mieście? Wśród tak bogobojnych mieszkańców. Nie chcę nawet myśleć, kto wziął ten grzech na siebie. Do tego ten pohańbiony kasjer, a może raczej inkasent, bo kasy tu brak, siedzący przed kościołem, wbrew sobie, z jakąś szkatułą i kartką informująca o opłatach. Jeśli już, to należałoby postawić mu budkę, najlepiej taką, jak te na parkingach. Niech gospodarz obiektu nie pożałuję na białą płytę, lub jakieś tańsze prefabrykaty. Jest podwójny wstyd, będzie potrójny, zdecydowanie nadążający intelektualnie za pomysłodawcą wprowadzenia opłat.

czwartek, 2 października 2014

Kinga D. contra Ignacy K.


Pokłócili się, pani krytyk z panem pisarzem. W zaistniałym kontekście przystoi pisać o nich z małych liter. Celowo nie będę wymieniał nazwisk tej pary, zachodzi bowiem spiskowe podejrzenie, że oto właśnie obojgu chodzi. Ona wykorzystała go, według jego słów, seksualnie. On, wedle niej, nie oddał jej długu. Do tego na jej publiczne żądanie zwrotu należności zareagował, zacytuję teraz popularne portale internetowe: spierdalaj. Nie byłoby w tym jeszcze wielkiej żenady, gdyby nie to, że przez minione kilka lata pani krytyk pisała o prozie pana pisarza, jak o objawieniu, najchętniej przyznałaby mu wszystkie możliwe wyróżnienia. Możemy domniemać, że krytyczne teksty na temat twórczości pisarza powstawały w alkowie. Pisarz, w podzięce za otrzymywaną kasę, uczynił panią krytyk swą muzą i protoplastką książkowych bohaterek. Przypomniały mi się sceny z „Wodzireja”, w których Lutek Danielak odwiedzał Melę. Mela nie była co prawda starszą o pokolenie od Lutka, jednak ich relacje były równie nieczyste. Nie wierzę w taki cynizm, ale smród zostanie, a przy okazji nauka, że nie warto przejmować się zbytnio tym co piszą modni krytycy, a i szybkie, spektakularne kariery pisarskie, także powinny wzbudzać podejrzliwość. Jedno jest pewne, nareszcie pani krytyk i pan pisarz wyrwali się z niszowego obiegu medialnego, stając się prawdziwymi gwiazdami popkultury. I oto właśnie chodzi! Sądy swe spisałem w pewnej willi na ulicy Kasprusie, co jest o tyle istotne, o ile wiemy, po co przebywamy w takim a nie innym miejscu i czemu (nie komu), służymy. We wspomnianej willi spędzę zaledwie trzy noce, to za mało aby napisać jakąkolwiek książkę, nie dałby rady nawet modny pisarz, wyróżniony przynależnością do kręgu wzajemnej adoracji.

 

środa, 1 października 2014

Tatry w Krakowie


Jeśli ktoś myśli, że nie sposób dostrzec z Krakowa tatrzańskich szczytów, oto dowód, że jest w błędzie. Znam takie miejsce, z którego w pogodne dni widać nasz najwyższy górski łańcuch. Dopiero z tak odległej perspektywy widać, jak niewielkie to nasze szczęście. Wydaje się rachityczne i kruche, stąd łatwo o wniosek, jak bardzo powinniśmy dbać o ten unikatowy zakątek Polski. Zadeptywany przez miliony turystów, teraz, jesienią, przeżywa chwilę oddechu. Jest spokojniejszy, nareszcie dostępny dla nielicznych miłośników wilgotnego, chłodnego oddechu, wyziewającego z tatrzańskich dolin i skrytych między skałami wywierzysk. Skoro tak, to pakuję plecak, by choćby przez trzy dni nacieszyć oczy tatrzańską jesienią. Może spotkam kozicę pod Zawratem, świstaka na Kopie Kondrackiej, albo szykującego się do zimy niedźwiedzia na Świstówce? A może po prostu popatrzę w stronę gór. Najpierw z Krakowa, z cmentarza na Salwatorze, z okolic grobu Stanisława Vincenza. Dwa tygodnie temu pochowano w nim jego syna, profesora Andrzeja Vincenza, bardzo żałuję, że nie dane było mi dojechać tam w dzień pogrzebu. Skromnie nadrobię zaległość zapalając świeczkę. To moja ulubiona krakowska nekropolia. Znajduję na niej groby Eugeniusza Romera, Andrzeja Wróblewskiego, Wiesława Dymnego - wszystko to postaci z mojej prywatnej mitologii.. A stamtąd w Tatry!

wtorek, 30 września 2014

Niezapomniany Bruce Chatwin


Właściwie ten post powinienem umieścić, na samym początku bloga. Sobotnie spotkanie z Robertem i ukłon w stronę autora wykorzystywanych przeze mnie kafli, tych w tle strony, spowodowały, że dopiero teraz oddam to co należne autorowi „W Patagonii”. Bruce Chatwin żył w latach 1940-1989, był Brytyjczykiem. W styczniu tego roku minęło 25 lat od jego śmierci. Bez wielkiego echa, bez jednego artykułu w naszej, ponoć literackiej, prasie. Chatwin nie znalazł się w gronie hołubionych w Polsce pisarzy. Nie wydaje jego książek wydawnictwo Czarne, być może stąd owo zapomnienie i brak zainteresowania krytyki? Wstyd, do którego zdążyłem się już przyzwyczaić. Będzie jeszcze okazja o tym napisać.


– Wyjechałem do Patagonii na sześć miesięcy – to treść jego legendarnego telegramu wysłanego do pracodawcy. Był nim nie byle kto, bo Dom Aukcyjny Sotheby’s w Londynie. Chatwin pracował w nim, szybko stając się wybitnym specjalistą - miał dar rozpoznawania falsyfikatów. I nagle myk, skok przez ocean, do Patagonii, na argentyńskie odludzie. Skok genialny, o czym świadczy napisana przez niego książka. Niespieszna w narracji, spokojna, oddająca klimat miejsca i to w sensie dosłownym. Nie łatwo mi napisać, że obrałem go sobie za patrona literackich zmagań. Gdzież mi do erudycyjnej siły jego prozy. Traktuję go, jako niedościgły wzór, odnajduję ten wzór znakomity, w każdej z jego książek. Patagonię traktuję odtąd nie tylko, jako geograficzną krainę na końcu świata, zamieszkałą przez dinozaury, mówiących po hiszpańsku potomków walijskich osadników i doprowadzonych nad brzeg alkoholowej rozpaczy prawnuków wojowniczych Indian. Patagonia jest stanem umysłu. Dzięki takiemu postawieniu sprawy Patagonię możemy znaleźć wszędzie, nawet całkiem daleko od Patagonii. W Londynie sfotografowałem kiedyś mężczyznę z głową w chmurach, to dobra ilustracja do prozy Bruca Chatwina. Pisarz zmarł na AIDS, co niczego nie zmienia, jednak sporo znaczy.

poniedziałek, 29 września 2014

Robert z Ugandy


W minioną sobotę, wyjeżdżając do Poznania, przez przypadek skręciłem z mojej ulicy w prawo, zamiast w lewo. Dzięki temu, przejeżdżając przez Rynek w Szamotułach, spotkałem przyjaciela, z którym byłem dwukrotnie w Ugandzie. Od ostatniej podróży, w styczniu 2010 roku, widzieliśmy się bodajże raz, nie będę wnikał dlaczego tylko raz. Nie byłoby w naszym spotkaniu nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Robert mieszka w oddalonym o blisko dwieście kilometrów Szczecinie. Tymczasem spotykam go przypadkiem w moim rodzinnym miasteczku. Zatrzymałem auto, uchyliłem drzwi, Robert wszedł bez zbędnych słów do środka. Zawsze należał do nielicznego grona osób unikających zbędnych słów. Pojechaliśmy do Poznania razem. Po drodze wyjaśnił mi powód wizyty w Szamotułach. Dla swoich pracodawców – singapurskich bookmacherów – relacjonował przebieg meczów w kobiecej siatkówce. Mecze o Superpuchar Polski, w piłce siatkowej kobiet, rokrocznie rozgrywane są w szamotulskiej hali Nałęcz. Po co singapurskim bookmacherom relacja z superpucharu w siatkówce, rozgrywanym w bądź co bądź, odległych od Singapuru Szamotułach? Wystarczy gdy napiszę, że owi bookmacherzy zarabiają krocie, ściągając bezpośrednie relacje z większości sportowych wydarzeń na świecie, nawet z ligi ugandyjskiej, co zresztą też organizował im po części Robert. Miliony Azjatów uzależnionych jest od hazardu, obstawiają wszystko na przykład, która z drużyn zdobędzie dwudziesty punkt, w pierwszym secie meczu w Szamotułach? Dzięki tej zgubnej, azjatyckiej skłonności spotkałem towarzysza ugandyjskich podróży, pracującego w moim miasteczku dla singapurskich mocodawców. Robert zrelacjonował weekendowe mecze i wrócił do Szczecina, wcześniej zdążyliśmy, w moim ogrodzie, powspominać pobyt na Wyspach Sesse, jezioro Wiktorii, miasto Masindi i parę zdarzeń, o których zaistnieniu wiemy tylko my dwaj. - Życie ma o tyle sens, o ile w danej chwili czuję, że warto mi żyć - skwitował Robert nasze dwie wspaniałe podróże, zaznaczając, że dewiza zaczerpnięta od Sokratesa jest mu bardzo bliska.  



  

piątek, 26 września 2014

Colibaba z Radauti

     Z początkiem jesieni rozpoczynam nową formę komunikacji z czytelnikami i nie tylko z nimi. Stara forma, czyli strona www, nie zdawała egzaminu stając się zbyt statyczna - tempora mutantur.  Modny Facebook traktuję z kolei jako platformę zbyt dynamiczną, męczącą i w sztuczny sposób absorbującą. Wszczynam zatem bloga, robiąc to bez jasno wytyczonego celu. Zdaje się, że ta forma przekazywania informacji będzie optymalna.
Z sentymentu to starej strony www zachowałem kafelkowe tło. Kafle, przez lata, zwoziłem z Radauti, z pracowni Florina Colibaby.  Na zdjęciu poniżej człowiek, który je stworzył.

      Dziś raczej nie spotkamy go w Rumunii. Florin, sukcesor rodzinnej tradycji ceramicznej, zamieszkał w Niemczech. Rodzina Colibaba wywodzi się z Kut, jednak to w Radauti, na Bukowinie, rozwinęła do perfekcji sztukę modelowania i wypalania gliny. Talerze, kubki, butelki, świeczniki i wreszcie kafle, wszystko w fascynujących kolorach i urzekających ornamentach zapożyczonych z legend i snów.W rodzinie Florina tradycje produkcji ceramiki przekazywane są z pokolenia na pokolenie od ponad dwustu lat. Rozpoczął je, na początku dziewiętnastego wieku, Bazyli Colibaba, wyuczył on syna Jana, ten zaś swojego syna Constantina (1900 – 1975). Constantin wyniósł rodzinną tradycję na wyżyny. Dzieło słynnego dziadka kontynuowały wnuki: Marcel Colibaba (1956 – 2009) i znany nam już Florin, urodzony podobnie jak jego kuzyn, w 1956 roku. Jadąc do Radauti warto zajrzeć do mieszczącego się w muzeum etnograficznym, atelier Colibabów. Znajduje się ono przy ulicy… Constantina Colibaby.