poniedziałek, 28 grudnia 2015

Ernest Hemingway - uśmiercony polityczną poprawnością


 
    Kim dzisiaj byłby Ernest Hemingway? Pisarz do niedawna pomnikowy, a obecnie mało czytany. W dzisiejszej Polsce (i nie tylko w Polsce), zdyskwalifikowanoby wielkiego prozaika z wielu powodów. Oberwałoby się Hemingwayowi tak z lewa, jak i z prawa. Nikt nie zważałby na to, że autor „Pożegnania z bronią” był świadkiem swoich czasów i żywym uczestnikiem tego co z perspektywy czasu zwiemy historią. Jako korespondent z wojny domowej w Hiszpanii byłby okrzyknięty lewakiem. Jako piewca Afryki i jej mieszkańców byłby nie do przyjęcia dla rasistów i ksenofobów, jako zwolennikiem corridy – zostałby potępiony przez obrońców praw zwierząt, podobnie za zamiłowanie do polowań. Cztery żony dyskwalifikują wielkiego pisarza w oczach katolików, podobnie jak społecznie nieakceptowalne byłoby skrócenie sobie życia samobójczym strzałem z ulubionej strzelby w rezydencji pisarza, w Ketchum, w stanie Idaho. Było to blisko 55 lat temu. Jakby tego było mało dał sobie zrobić zdjęcie z  Fidelem! Wykonano je podczas zorganizowanych przez Ernesta na Kubie zawodów wędkarskich, bodajże w 1960 roku. Dziś niemal każdy polityk chce się sfotografować z dawnym rewolucjonistą, późniejszym dyktatorem będącym ostatnim żywym reliktem okrutnej dwudziestowiecznej historii.
 
Hotel Masindi pamięta czasy Ernesta Hemingwaya i Humphreya Bogarta
 
    Jeśli nie umiemy się cieszyć towarzystwem pięknej kobiety i butelką dobrego alkoholu niekoniecznie w oszroniałej butelce, znaczy się, że nie umiemy żyć – coś podobnego mawiał Ernest Hemingway. No i jeszcze słuchać Jazzu! Wróciłem z Ugandy. Zużyty bilet leży jeszcze na półce. Po raz kolejny dojechałem do Masindi miasteczka w buszu, gdzie czas zatrzymał się mniej więcej wtedy gdy w okolicy bywał Ernest.
Główna ulica w Masindi
 
 Niedaleko stąd, nad wodospadami Murchisona, zdarzył się pierwszy z jego dwóch afrykańskich wypadków lotniczych, drugi, jeszcze groźniejszy, miał miejsce zaledwie dwa dni po pierwszym w Butiabie, kiedyś ruchliwym porcie nad Jeziorem Alberta, dzisiaj całkowicie zrujnowanym tropikalnym piekle zamieszkałym przez biednych rybaków. To też blisko Masindi.
Butiaba
 
 Poszedłem do starego hotelu, w którym się zatrzymywał. Usiadłem za zniszczonym barem, dokładnie tym samym, prosząc o szkocką whisky. Nie pamiętam jaką. Wielkiego wyboru nie było, może jeden, góra dwa gatunki. Przy tym samym barze siadali Humphrey Bogart i Katharin Hepburn kiedy kręcili plenery do „Afrykańskiej królowej” słynnego filmu Johna Hustona z 1951 roku.

Pokój numer osiem, kiedyś wynajmowany przez Ernesta Hemngwaya

   
 Po powrocie zajrzałem do empiku, próżno szukać w nim książek Hemingwaya, w sprzedaży zaledwie audiobook „Stary człowiek i morze” czytany przez mistrza Jerzego Trelę. Innych tytułów brak, książki ani jednej. Chłodne spojrzenie na wir zdarzeń, opisywanie wojny prostymi zdaniami, bez wikłania się w ideologiczne spory dzisiaj nie są w modzie. Dookoła nas królują dydaktycy pouczający, jak powinniśmy żyć. Literatura w ostatnich dwóch dekadach dwudziestego wieku strasznie zniewieściała. Zalał nas nadmiar książek, których nie łatwo wyłowić rzeczy warte czytania. Prędzej czy później wrócimy do powstałego z martwych Hemingwaya. Jestem przekonany, że już niebawem „Komu bije dzwon”, „Pożegnanie z bronią” i inne tytuły napisane przez wielkiego Amerykanina i kilku jemu współczesnych pisarzy ponownie zaistnieją na półkach księgarń.
 

niedziela, 20 grudnia 2015

Był taki prezydent...


 
    To nie do wiary, jak tak bliskie sobie kraje mogą zarazem być od siebie odległe. To refleksja po moim ostatnim pobycie w Czechach. W miniony piątek pojechałem do Brna. Nie miałem tam do załatwienia nic ponad odebranie córki z akademika Uniwersytetu Masaryka i przywiezienie jej do domu na święta. Zwykłe zrządzenie losu sprawiło, że przyjechałem do Brna 18 grudnia, dokładnie w czwartą rocznicę śmierci Wybitnego Europejczyka, jak nazwał Vaclava Havla Lech Wałęsa. Wałęsa był jednym z wielu światowych przywódców, którzy w kilka godzin po śmierci bojownika o demokrację, oddali hołd byłemu prezydentowi naszych sąsiadów. Pisanie o Havlu nie jest rzeczą prostą, należałoby przywoływać tysiące zdarzeń i postaci, choćby przywołać rolę jaką w Czechosłowacji spełniła współtworzona przez niego „Karta 77”. Nie tu jednak miejsce na podobne dywagacje. Wśród przyjaciół Havla byli najwięksi politycy demokratycznego świata,  artyści z nieodżałowanym Lou Reedem, wielcy polscy bojownicy o wolność, z którymi systematycznie spotykał się w miejscach nieprzewidywalnych dla komunistycznych służb bezpieczeństwa obu krajów, czy wreszcie przywódcy religijni, z jego wielkim przyjacielem XIV Dalajlamą duchowym przywódcą narodu Tybetańskiego. Tego ostatniego poprosił o spotkanie tuż przed śmiercią. Spotkali się tydzień przed jej nadejściem,  Havel już na wózku inwalidzkim odbył z nim ostatnią ważną rozmowę.
 
 
     Z nostalgią oglądam stare zdjęcia na których Vaclav Havel wraz z Jackiem Kuroniem , Adamem Michnikiem i Antonim Macierewiczem (tak, tak, tym samym!) spotykali się na górskich szlakach mając w głowie ten sam pomysł, jak się okazało, znakomity dla większości Polaków, Czechów i Słowaków. Były to czasy wielkiej nadziei i powszechnej zgody co do konieczności stworzenia nowego ładu w naszej części Europy. Havel został z rekomendacji Forum Obywatelskiego ostatnim prezydentem Czechosłowacji. Pokojowo przyzwolił na samostanowienie Słowakom, którzy może nazbyt pospiesznie, w 1992 roku, stworzyli nowe państwo – Słowację, pozostawiając Havlowi Czechy, współrządzone  wówczas przez prawicowy rząd Vaclava Klausa. Nie było jednak innej możliwości by urząd prezydenta sprawował kto inny niż Vaclav Havel - prezydent zgody, porozumienia i wielkiego autorytetu. Urząd ten piastował, zgodnie z konstytucją przez dwie kadencje w latach 1993 – 2003. O ile pamięć o wielu politykach szybko niknie w mroku dziejów, w przypadku Havla jest to absolutnie nie do pomyślenia. Nie tylko polityką żył legendarny Vaszek. Dużo wcześniej zyskał sławę dramatopisarza, laureata literackich nagród, wreszcie dysydenta, i człowieka o niepospolitym poczuciu humoru i dystansie do samego siebie. Nie sposób nie wspomnieć tu o jego żonach. Oldze i Dagmarze. Olga, zmarła jako Pierwsza Dama w czasach pierwszej prezydentury, w 1996 roku. Było to rok po urodzeniu Olgi, po którą właśnie w piątek pojechałem do Brna przy okazji zapalając świeczkę w jednym z miejsc, w którym mimo grudniowego deszczu zrobili to tamtejsi Czesi i Słowacy.
 

wtorek, 15 grudnia 2015

Żyrafa - jest takie zwierzę!



     Takiego zwierzęcia nie ma! - wykrzyknął pewien gość ogrodu zoologicznego na widok żyrafy - niczym polityk, który widzi ale nie dostrzega (nie przyjmując do wiadomości)

 
Przez wieki uważano, że to przyrodnicza anomalia wynikła ze skrzyżowania wielbłąda z lampartem. Ślad podobnych wyobrażeń istnieje w łacińskiej nazwie zwierzęcia, do której dodany jest przymiotnik camelopardalis – ni to camel, ni to leopard. Zwierzę działało na wyobraźnie twórców wszelkiego autoramentu: choćby „Płonąca żyrafa” Salwadora Dali, poetów, projektantów licznych zabawek, rysowników kreskówek i pomysłodawców tysiąca żyrafopodobnych gadżetów. Spogląda taka żyrafa z wysokości sześciu metrów ponad ziemią i nie ma sobie w tym równych wśród innych ssaków, ze wszystkich będąc zdecydowanie najwyższa. Stąd wyzbyta jest wszelkich kompleksów w przeciwieństwie do swoich antagonistów.
 

Zatem pojechałem sprawdzić jak to jest naprawdę, czy aby na pewno są żyrafy czymś ponad atrakcję ogrodów zoologicznych i popkulturowych desygnatów? W tym celu wybrałem się na północ od dzikiego Nilu Viktorii, dokładnie w miejsce gdzie od wschodu wpada on do Jeziora Alberta, aby natychmiast z niego wypłynąć, w już właściwym sobie kierunku północnym. Stąd ma pewnie jakieś 6 tysięcy kilometrów do Morza Śródziemnego. Nil wraz z jeziorem tworzą tu naturalny półwysep zwany Buligi, zamieszkuje go mnóstwo zwierząt, w tym dziesiątki Żyraf Rotschilda. Jest bowiem w Afryce kilka podgatunków żyraf, w tym jeden z najrzadszych występujący właśnie w opisanym przeze mnie miejscu, w zachodniej Ugandzie.
 
Spędziwszy tam trochę czasu stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość, że żyrafy żyją w naturze i są najprawdziwsze na świecie. Z tak ugruntowaną wiedzą mogę teraz iść do zoo i stwierdzić, wbrew niektórym gościom, że takie zwierzę naprawdę istnieje.   

 

niedziela, 13 grudnia 2015

Czarna mamba z Lasu Budongo


       Czarna mamba na drodze przynosi pecha niczym czarny kot przebiegający drogę wędrowcowi. Przekonanie to wyniosłem z ugandyjskiego Lasu Budongo. Mamba, zwyczajem węży, nie przebiegła nam drogi lecz po niej pełzła, do momentu aż rozjechał ją Mustafa, kierujący Toyotą młody Ugandyjczyk. Nie cofnęliśmy się żeby zobaczyć rozjechanego jadowitego gada. Po pierwsze było już ciemno, a do Masindi, w którym znajdowała się nasz baza wypadowa, pozostało jeszcze kilkadziesiąt kilometrów drogi do przebycia. Po drugie wąż mógł nie zostać śmiertelnie przejechany, a wówczas oglądanie go w wątłym świetle latarek groziło ukąszeniem, na które w tamtejszych warunkach nie było antidotum.

 Zatem cofnięcie się mogło sprowokować tragedię, której każdy rozsądny człowiek chciałby uniknąć. Okazało się to błędem. Gdybyśmy się cofnęli pewnie uniknęlibyśmy całego splotu wydarzeń. Jechaliśmy dalej śledząc w światłach samochodowych reflektorów węże, owady i inne stwory wyłaniające się z jednolitej ściany wzbudzającego strach lasu. Mustafa już po drugiej stronie dzikiego Nilu usiłował rozjechać antylopę lub choćby okazała dziką perlicę. Tym razem mu się udało , gdy zobaczył stojącą w świetle reflektorów antylopę gwałtownie przyspieszył uderzając zwierzaka całą siła rozpędzonego samochodu. Antylopa (bushbok)  padła, wierzgające zwierzę dusił jeszcze linką i wreszcie zadowolony z siebie załadował je do bagażnika.
 
Mustafa nie wziął pod uwagę jednej rzeczy, że uderzenie spowoduje całkowitą awarię auta. Szybko okazało się, że dziurawa jest nie tylko chłodnica, ale prawie wszystkie pozostałe zbiorniki. Po trzech kilometrach nierozsądnej jazdy ostatecznie zatarł silnik. Tak pozostaliśmy w środku Lasu Budongo, bez wody (resztki dla ratowania sytuacji wlewaliśmy do cieknącej chłodnicy) i z bezużytecznymi z powodu braku jakiegokolwiek zasięgu telefonami komórkowymi. Pozostało nam czekać do  rana lub wędrować po nieprzyjaznym terenie. W samochodzie było zbyt gorąco, by siedzieć w nim choćby kilka minut, przy otwartych szybach natychmiast napełniał się chmarami owadów. Na to że do rana drogą pojedzie jakieś inne auto nie było najmniejszej szansy. Tomek zaproponował, że wraz z Mustafą pójdzie przed siebie szukać pomocy, gdy ja wraz z Krzysztofem zostaniemy w aucie.
 
Nie był to najlepszy pomysł, nie powinniśmy się w tej sytuacji rozdzielać pod żadnym pozorem. Zatem, wbrew stanowczej opozycji Krzysztofa, ruszyliśmy razem hałasując, by w czarnej nocy odstraszać ewentualne zwierzęta z dzikimi szympansami na czele. Wcześniej załamany sytuacją Mustafa wyrzucił martwą, zakrwawioną antylopę w głąb lasu, czyniąc z niej dar dla lampartów. Szczęście nam dopisało bezpiecznie dotarliśmy do ludzi, którzy przerażeni naszym widokiem powiedzieli, że o tej porze absolutnie nie wolno chodzić po Budongo i to nie z powodu szympansów,  lampartów czy węży, ale z obawy przed włóczącymi się tu potężnymi bawołami.
 
 
      Land Roverem  należącym do jednego z miejscowych strażników Mustafa ściągnął auto na jakimś lichym konopnym postronku. Żeby mógł je ciągnąć dalej (za żadne skarby nie chciał auta pozostawić w lesie), wyciął ze swego samochodu pasy bezpieczeństwa i z nich sklecić linę holowniczą.  Czekał nas trzy godzinny seans zatytułowany ostateczna dewastacja auta Mustafy. Jechaliśmy częściowo rozmokniętą drogą a częściowo przez pola trzciny cukrowej mijając pochłonięte ciemnością zapadłe wioski. Około drugiej w nocy dotarliśmy do Masindi. Mustafa słono za to zapłacił; koszty holowanie były równe jego dziennemu zarobkowi, tego dnia za całodniową eskapadę otrzymał od nas sto dolarów. Szacunkowy koszt naprawy jego całkowicie zdewastowanej Toyoty, z zatartym silnikiem, mógł wynieść nawet 1500 dolarów . Do tego życie biednej antylopy, co akurat uszło Mustafie na sucho, jednak karma jaka go za to spotkała okazała się dla niego niewyobrażalnie kosztowna.
 
 

niedziela, 6 grudnia 2015

Meczet


 


Wiecie co to za budowla ? To jest meczet w dalekim kraju. Meczet do dziś nosi imię Muammara Kadafiego. Tak, tego samego Kadafiego. To on go ufundował. Nie obcinają w nim głów, ludzie przychodzą się tu modlić. Proszą w nim Boga o zdrowie dla swoich bliskich, o to żeby dzieci dobrze się uczyły, a krowy dawały dużo mleka, są i tacy którzy proszą o  powodzenie w interesach. Wszyscy mają swoje troski, setki i tysiące normalnych ludzi pragnących spokoju, a nie wojny. Przyjeżdżają z różnych krajów, są wśród nich nawet Somalijczycy. Pytają skąd przyjechałem, pokazują swoją świątynię, chętnie zapraszają na poczęstunek. Zwyczajni ludzie.



 Trudno byłoby mi wytłumaczyć jak wiele nienawiści jest w moim kraju do ich religii, meczetów i jednej z trzech świętych ksiąg hołubiących jedynego Boga. Pewnie by nie rozumieli dlaczego tak się dzieje. Mniej więcej w tym samym czasie, nieopodal tego meczetu, Papież Franciszek mówił, że muzułmanie są naszymi braćmi, że wszyscy jesteśmy ludźmi Księgi. Może wypadałoby się uczyć ? Edukacja nikomu nie zaszkodziła, a od przybytku wiedzy głowa z reguły nie boli, za to rzadziej wypisuje się głupstwa nie mając pojęcia o czym się pisze.

 

poniedziałek, 19 października 2015

Jesienne stragany


      Jesień to niezwykła pora roku, z jednej strony żal minionego lata z drugiej rozkosz korzystania z wszelkich dóbr urodzonych na drzewach, krzakach, często nawet pod ziemią, jak w przypadku jadalnych korzeni selera, pora, marchwi, wszelkich buraków i innych skorzoner.
                                    
 
                                    
      Dla wielu ludzi z wiosek na wschodzie i południu Europy to czas łatania domowych budżetów. Udają się oni obładowani na place targowe i jarmarki sprzedając plony zebrane w przydomowych ogródkach. Mieszkający w pobliżu lasów uzupełniają budżety zbierając jadalne wykwity dzikiej przyrody. Niezmiennie lubię owe stragany porozkładane tysiącami pomiędzy Gruzją a Rumunią, wzdłuż całego Morza Czarnego. Znane nam z Polski warzywa przykryte są tonami arbuzów, winogron, olbrzymimi żółtymi pigwami.  Wszystko to w ornamentach kolorowej papryki i znalezionych w lesie grzybów zwanych, w zależności od kraju: hriby, ciuperci lub soko. Niestety, zdjęcia oddają tylko część prawdy ukrywając to co najistotniejsze. Nie są wstanie przekazać najważniejszego, decydującego o moim zachwycie, straganowego doznania – zapachu. Zdjęcia wyzbyte wilgotnych aromatów pozostają ledwie płaską ilustracją, ładnym obrazkiem. Patrząc na nie zdałem sobie sprawę, że pamięć o jesiennych straganach istnieje w mojej głowie przede wszystkim poprzez zmysł węchu. Wchłonąłem aromaty podświadomie i dopiero spoglądając na bezzapachowe fotografie uświadomiłem sobie ten ograniczający prawdziwe doznania fakt.  Orzechy zanurzone w karmelowej polewie, pieczone kasztany, świeży miód z pyłkami zebranymi na kwiatach i resztkami woskowego plastra uwięzionymi w słoiku. Nie mogę się doczekać kiedy znów je wszystkie powącham próbując owczego sera polanego świeżym miodem.

 

czwartek, 15 października 2015

Buty do słuchania czyli Duperele


      Buty to bardzo ważna sprawa, zwłaszcza w górach. Nie o takich, chroniących stopy butach będzie mowa. Buty mogą być nie tylko do noszenia ale także do słuchania. Jest to możliwe od 1986 roku, dzięki kilku Czechom z Ostrawy. W rozwichrzonych zainteresowaniach muzycznych Buty zajmują u mnie miejsce nietypowe, można rzec szczególne. Zetknąłem się  z nimi dzięki przepięknemu filmowi „Jizda”  Jana Svĕráka. Lider zespołu Radek Pasternak zagrał w filmie jedną z głównych ról. Muzyka do filmu dostała bodajże w 1995 roku, nagrodę Czeskiego Lwa za najlepszą muzykę filmową.  Buty wymyśliły rzecz fantastyczną, nie pierwszy raz grający na elektrycznych gitarach ludzie sięgnęli w głąb rodzimego folkloru. Buty zrobiły to jednak w sposób szczególnie poruszający, wyniosły folklor w rejony autentycznej psychodelii. Proste melodie przeplatane są tęgimi riffami, czasem zahaczają o jazz. Niby takie „duperele” ale ile w nich jakości, do tego fujarki i inne duperelki, by jeszcze raz użyć tytułu jednej z płyt zespołu.  
 
     Tyle o muzyce teraz kulturowo. W Butach doskonale zawiera się mój bezkrytyczny zachwyt nad czeskością. Nic mnie w niej nie uwiera. Wartości, które zawiera w sobie czeska kultura są dla mnie ujmujące i nad czym ubolewam, dalekie od tych, z którymi stykam się na co dzień w rodzimych dysputach kulturalnych. Całkowicie abstrahuję tu od polityki, której wcale nie tak sympatyczny styk z czeską kulturą nakreślił i zdefiniował w swoich książkach Mariusz Szczygieł. Czeskie kino i muzyka nie od zawsze były w Polsce cenione. Przysłowiowym „czeskim filmem” nazywano dzieła, w których trudno było jednoznacznie opisać surrealistyczną często fabułę. „Lemoniadowy Joe” film nominowany do Oskara, zanim stał się klasyką także w oczach polskich kinomanów, traktowany był gorzej niż z przymrużeniem oka. Dotyczy to większości filmów Lipskiego i Menzla powstałych w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Jak się okazało, swoją nieznośną lekkością bytu utrwalały filozofię życia, do której zrozumienia polska publiczność musiała dorastać latami. Wyzbytą z dosłownego heroizmu, na którym wychował się polski czytelnik i widz. Jakże inna była nasza dwudziestowieczna historia najlepiej pokazują lektury i filmy. Warto podpatrzeć co dziś mają do powiedzenia nasi południowi sąsiedzi. To tylko pozorne duperele, śmiejmy się z nich korzystając z czeskiego poczucia humoru, zdobądźmy się jednak później na refleksję: czy aby czasem nie śmiejemy się z samych siebie. Na koniec polecam Buty i jakże sympatyczną piosenkę o lubianym przez nas wszystkim czeskim bohaterze - „Krtek”   https://www.youtube.com/watch?v=KStcS_ZJWms

niedziela, 11 października 2015

Stan Wiezniak - Artysta z paryskiej kajuty.


 
      Pozostało mi po nim zaledwie kilka pamiątek... Dwa lata temu umarł w Paryżu Stan Wiezniak. Dotąd nie znam dokładnej daty jego śmierci, przyjmuję, że mógł to być pierwszy października. Miał bodajże siedemdziesiąt siedem lat.
 
Telefoniczna wiadomość dotarła do mnie w Rumunii. Od dłuższego czasu umawialiśmy się ze Stanem na spotkanie w Paryżu z pełną świadomością, że będzie ono ostatnim. Niestety z mojej winy nigdy do niego nie doszło. Nie dotarłem do jego kajuty, w budynku na zbiegu ulic Boulevard Richard Lenoir i Oberkampf. O Stanie można by napisać książkę, choćby o jego walkach z paryskim magistratem celem odsłonięcia części  kanału przykrytego Bulwarem Richarda Lenoira. Częściowo zresztą zakończył je sukcesem. Stan był artystą; fotografował, rzeźbił tworzył collage i dużo pisał, wszystkie swe działania wpisywał w kierunek sztuki, który sam wymyślił nazywając go automatetyką. Jego swoista filozofia, bardzo ateistyczna jednak na wskroś humanistyczna, podporządkowana była wyłącznie człowiekowi, wynikała z ciężkich przeżyć i doświadczeń w niełatwej drodze życiowej. Urodzony w rodzinie polskich emigrantów, w jednym z osiedli górniczych na północy Francji, szybko został sam zmagając się z gruźlicą i biedą. Skazany na wegetacje w kopalni uciekł z robotniczego środowiska trafiając w środek nie tylko roztańczonego ale także zrewoltowanego Paryża. W mieście jeszcze przesiąkniętym egzystencjalizmem znalazł swoje miejsce. Nie lubił z niego wyjeżdżać, jakby bał się, że wydarzy się coś co sprawi, że do niego nie wrócić. Prowadził wyłącznie nocny tryb życia, ubierał się, a jakże, na czarno, jednak bez zbytnich ekstrawagancji, wystarczył mu t-shirt , byłe był czarny. Stan wiele pisał, a jeśli czytał to rzeczy bardzo starannie wybrane, uwielbiał Louisa Ferdinanda Celina, jego powieść „Podróż do kresu nocy” kazał mi przeczytać z należytą uwagą. W latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku Stan był rozpoznawalnym uczestnikiem zdarzeń kreowanych przez tamtejsza boheme. Był autorem zdjęć Serga Gainsbourga, Michelle Noiret’a i wielu innych artystów. Niektóre z nich trafiały na okładki ich płyt. W malutkiej kajucie, tak zwał stworzone przez siebie mieszkanie, gościł Polaków, w tym uciekinierów z Polski, choćby Ludwika Lewina i Stanisława Staszewskiego, którego gitara wisiała w kajucie jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. Nad wszystkimi stanowymi ekstrawagancjami czuwała Ivette jego towarzyszka życia. Teraz muszę się starać, aby nie użyć słów zbyt górnolotnych, trudno mi będzie ich uniknąć. W jednym zdaniu: Stan potrafił otwierać umysły swoich gości, ja skorzystałem z tego w wielkiej części. Stan nie oglądał telewizji, pisał na tradycyjnej maszynie do pisanie, o Internecie nie chciał słyszeć, stąd prawie niema go w sieci, nie dbał o to. Zasłużył, sobie na pomnik i  jest nim z pewnością jego obecność w sercach wszystkich, tych którzy mieli wielki zaszczyt poznać go osobiście.    

poniedziałek, 5 października 2015

W Karpatach Anioły schodzą bliżej ziemi


 

      Przełom września i października, w tym dzień upamiętniający mojego patrona Archanioła, zawsze starałem się spędzać w górach. Nie zawsze były to Karpaty, choć tam zaglądałem najczęściej i mam nadzieję jeszcze trochę pozaglądać. Tego roku rzecz się nie udała. Spędziłem koniec września w domu zbierając siły i fundusze na listopadową Ugandę. Niemniej wiem ze źródeł najlepiej poinformowanych, że tak jak co roku, na przełomie września i października góry zaczęły wyglądać, jak gdyby ktoś sypnął na nie z góry garścią soli. Zaczynają się zmagania z czasem. Zima nadejdzie niebawem i zapewne z nienacka. Pewnego ranka ludzie zobaczą świat przysypany białym śniegiem. Znikną podwórzowe niedoskonałości, śnieg skutecznie zamaskuje  niesprzątnięte śmieci. Zanim to wszystko nastąpi trzeba będzie jeszcze przygotować się do uczczenia pamięci zmarłych na początku listopada. Bywa, że groby do tego czasu także zostaną już otulone białą pierzynką. Wszystko to sprawia, że wraz z tymi kosmicznymi zmianami Anioły zejdą bliżej ludzi. Do tego stopnia, że staną się ich sąsiadami w uroczysty czas Bożego Narodzenia.
 
 
     Kto w to nie wierzy niech uda się o tym czasie w białe góry, tam z pewnością poczuje anielską bliskość. Wspominałem już kiedyś o książce Andrei’a Pleşu „O Aniołach” nie sposób jednak nie zrobić tego raz jeszcze, przywołując tą i inne angeologiczne pozycje. Zanim wybierzemy się w dzikie zimowe Karpaty warto potraktować je niczym poradniki sprawiające, że uda nam się zwrócić uwagę, na rzeczy dotąd uwadze uchodzące.  Stąd przed jesienno-zimowym wyjazdem w coraz bardziej wybielające się góry warto zajrzeć do książki księdza Alfonsa Józefa Skowronka „Aniołowie są wśród nas”, dalej poprowadzić nas może inny uczony ksiądz - Stanisław Kobielus, autor książki „Człowiek i rajski ogród”. Lubiącym wiedzę dalece usystematyzowaną polecam „Słownik Aniołów w tym aniołów upadłych”, wielce erudycyjne dzieło Gustava Davidsona, no ale Pleşu przede wszystkim, w końcu to były minister kultury z kraju tak pełnego Aniołów, jakim jest Rumunia. Posileni taką wiedzą lepiej zrozumiemy słowa wielkiego magika – Lwa Tołstoja: "Wszyscy puszymy się przed innymi i nie chcemy pamiętać, że jeśli nie kochamy innych, to jesteśmy żałośni, arcyżałośni. My natomiast tak się pysznimy, tak udajemy złych i pewnych siebie, że sami dajemy się na to nabrać, biorąc chorowite kurczęta za groźne lwy".

niedziela, 27 września 2015

Murale - wielka sztuka


Mural to dla mnie magiczny znak w miejskiej przestrzeni dający trochę wytchnienia dla oczu. Jeżdżąc po Polsce najciekawsze utrwalam aparatem fotograficznym, jako rzecz mimo wszystko ulotną. Niejednokrotnie muszę się sporo nagimnastykować, aby wykonać dobrą fotografię całego muru.  Dawno temu(!), w czasach PRL-u, pojawiały się całkiem udane przedstawienia graficzne reklamujące, na zewnętrznych ścianach domów, państwowe lub spółdzielcze instytucje: PKO, PZU, WSS, GS itd. Często projektowane były przez bardzo dobrych artystów, choć siła ich przekazu, ze względu na treści jakie zawierały, była bardzo ograniczona, a czasem ocierała się o śmieszność. W latach osiemdziesiątych niewielkie graffiti były elementem walki z upadająca komuną. W tej dziedzinie Polacy mieli niezłą tradycję wywodząca się jeszcze z czasów okupacji. Choć ich moc była nieporównywalna z tymi jakie np. w Belfaście tworzyli artyści wspierający bojówkarzy z IRA, dodawały one otuchy nie mniej od tamtych. Po roku 1989 przed artystami ulicznymi stanęły nowe wyzwania, a w zasadzie ich brak. Odtąd mogli sobie pofolgować oddając się nowej sztuce. Roztropnie nie dali się angażować w, pożal się Boże, polityczne dysputy, zaczęli za to coraz celniej komentować rzeczywistość. Ich twórczość była orzeźwiającym kontrapunktem wobec zalewu antysemickich bądź kibolskich haseł (często były to hasła tożsame). Do głosu doszło graffiti szablonowe, łatwo powtarzalne obrazki odnoszące się do aktualnych zdarzeń lub, co częściej, drwiące z rzeczywistości.
Katowice
 
Od mniej więcej dziesięciu lat wykwitła na murach naszych miast sztuka prawdziwa. Pojawili się artyści specjalizujący się w tej materii, a ich nazwiska zaczęły być powtarzane na artystycznych salonach. Oczywiście, jak to bywa ze sztuką są dzieła rewelacyjne i te które lepiej, żeby nigdy nie powstały. W przypadku twórczości ulicznej, poddanej pod osąd często przypadkowych nieobytych ze sztuką widzów, w większym stopniu niż w innych działaniach plastycznych ważna jest autentyczność przekazu. Ładunek emocji przekazany przez artystę jest w stanie zrekompensować pewne niedociągnięcia warsztatowe.
Kraków
 
Każdy mur istnieje po to, żeby ostatecznie zostać zburzonym. Trochę szkoda, wydaje się jednak, że niektóre dzieła są wstanie dopomóc murom w przetrwaniu niejednej lokalnej rewitalizacji. Na koniec chciałem napisać cokolwiek o rysunkach Banksy’ego, ale po co, lepiej znaleźć w Internecie jego prace, obejrzeć i na chwilę się nad nimi zastanowić.
 
Poznań
 

poniedziałek, 21 września 2015

Strachy na Lachy


Nie będzie to tekst o zespole muzycznym mojego kolegi Krzysztofa „Grabarza” Grabowskiego. Będzie o strachu dosłownym, prowadzącym do podłych reakcji. Polskie społeczeństwo obciążone jest genetycznie strachem przed wszystkim co obce.  Płacimy za to swoim zbiorowym wizerunkiem. Za cenę małej stabilizacji część rodaków gotowa jest wyzbyć się przyzwoitości, a hasło społecznej solidarności nie tyle wyrzucić ze swojego słownika co stosować je koniunkturalnie. Póki co na szczęście zasada ta zapisana jest w większości europejskich konstytucji, także w polskiej. Wielu chciałoby dzisiaj o tym zapomnieć, woląc nie używać tak niebezpiecznych słów jak solidarność, chyba, że w takim kontekście, który przynosi im określone korzyści. Tyle, że to nie ma już nic wspólnego z jakąkolwiek solidarnością.

Poniekąd jest to zrozumiałe i psychologicznie uzasadnione: Polacy w swojej większości kierują się strachem, po kolejnych klęskach w pokoleniowych bojach o niepodległość. Jedną z moich ulubionych opracowań historycznych jest książka Jeana Delumeau „Strach w kulturze Zachodu”, stąd moje, w tej kwestii, wyczulenie. Rzecz dotyczyła strachu na przełomie epok, w Europie zaczynały się nowe czasy. Bano się agentów szatana: potworów zamieszkujących dalekie strony, Żydów, a nawet kobiet oskarżanych o niecne diabelskie praktyki. Od tego czasu Europa zmieniła się nieodwracalnie. Tymczasem my w trakcie zaborów i powstań nie tylko wyrobiliśmy w sobie ponadprzeciętną troskę o niepodległość, ale także przywarę dostrzegania zagrożenia w każdym obcym żywiole. Powstania systematycznie kastrowały polski żywioł z najbardziej wartościowych jednostek. Ostatnimi przykładami genetycznej degradacji narodu były zbrodnia katyńska, powstanie warszawskie, i masowa emigracja w latach komunizmu. Kształcąc nowe elity na miarę aspiracji Polaków jesteśmy na dobrej drodze, niemniej do celu jeszcze dość daleko. Jestem dobrej myśli,  kibolska wizja świata, podzielana przez część środowisk opiniotwórczych i politycznych, nie będzie tą dominującą.


Dwieście lat straszenia obcymi potrzebuje najmniej stu lat nauki  normalnego współistnienia z innymi.

Nie chodzi tu o to by wykazywać się odwagą jadąc do Somalijczyków, nie w tym rzecz by wyzbywać się strachu na pokaz i za wszelką cenę. Nawet milion emigrantów zasilających nasze społeczeństwo to zaledwie niecałe 3 procent ludzi. O czym my mówimy? Aż tacy jesteśmy bojaźliwi i słabi? My Polacy, europejski, silny naród? Zagrożenie widzimy w tak lichych proporcjach? Robimy w portki ze strachu, gotowi schronić się pod skrzydła jakie bądź: kiboli na stadionie, albo w kruchcie i to w samym jej kącie, żeby nie widzieli zwolennicy Papieża Franciszka. Ten ostatni dla niektórych jakby przestał być „nasz”, widać jak łatwo odstępują od głoszonego dogmatu papieskiej nieomylności niedawni „papiści”. Jako agnostyk (jednak nie ateista), powinienem mieć satysfakcję. Niestety nie mam, patrzę za to z zaciekawieniem próbując zdiagnozować podobne zachowania.

Jan Stanisław Bystroń autor wiekopomnego dla polskiej tożsamości dzieła „ Dzieje obyczajów w dawnej Polsce” już przed drugą wojną diagnozował podobne postawy Polaków.  Napisana przez niego „Megalomania narodowa” krytykowana była w czasach PRL-u, dzisiaj wzbudzałaby zapewne podobne reakcje. Czarni, ślepi, brudasy, śmierdziele, ludożercy, czarownicy –  najwyższy czas przestać wierzyć w brednie i nie bać się innych.

 

 

 

sobota, 12 września 2015

Węgry Orbana kontra procesy dziejowe



     Jack Kerouac napisał w jednej ze swych powieści, że ludzkość zawsze zmierzała  ze wschodu na zachód. Nie tylko on był co do tego przekonany, podobną myśl wyczytałem w powieści  Thomasa Pynchona „Wada ukryta”. Obaj Amerykanie mieli na myśli, przede wszystkim, podbój Dzikiego Zachodu, w wyniku którego eksterminowano rodzimych mieszkańców prerii. Marsz ze wschodu na zachód przypisany jest ludzkości, trochę na przekór słowom Jerzego Stuhra z filmu „Seksmisja”: Chodźmy na wschód, tam musi być jakaś cywilizacja. W maju 1453 roku Turcy Osmańscy zajęli Konstantynopol, był to cywilizacyjny przewrót, upadło Bizancjum, przez wieki niewzruszona opoka chrześcijańskiej cywilizacji. Potężnemu Kościołowi Mądrości Bożej dobudowano minarety przeistaczając go w meczet Hagia Sophia. Kwestia czy był to „upadek” czy „zdobycie” Konstantynopola dla nowych idei? Historiografia używa obu określeń. Ówczesny świat się zmienił ale  nie skończył. Procesom dziejowym zaradzić się nie da, można je co najwyżej opóźnić, z reguły kosztem tysięcy ofiar.

      Tymczasem Węgrzy rozczarowują Europę, oczywiście nie wszyscy lecz ta ich część, która przyklaskuje Victorowi Orbanowi dając mu alibi do działań z pogranicza człowieczeństwa i zezwierzęcenia. Węgrzy także przywędrowali ze wschodu podbijając europejską Nizinę Panońską i wypierając za Karpaty i Alpy zamieszkującą ją ludy. Byli w tym bezwzględni tylko nieco mniej od Hunów, którzy kilka wieków wcześniej, pod wodzą Atylli zwanego Biczem Bożym, zarządzali swym barbarzyńskim imperium z okolic dzisiejszego Tokaju. Najazd Hunów na Europę, w V wieku, spowodował wielką wędrówkę ludów, która ostatecznie pogrążyła Cesarstwo Rzymskie. Było to na tysiąc lat przed upadkiem Konstantynopola. Warto to przypomnieć węgierskiej idiotce biegającej z mikrofonem i podkładającej nogi ludziom na granicy.  
 
 
Berlin - skrzynki pocztowe na jednym z domów
 

     Upadające cywilizacje poddawały się pod naporem ludów ze wschodu. Próby odwrócenia tendencji i wędrowania z zachodu na wschód z reguły spełzały na niczym kończąc się klęską. Przychodzą mi do głowy przykłady: wyprawy krzyżowe, wyprawa Napoleona do Rosji, czy choćby dwudziestowieczny atak Niemiec na Rosję  Nie piszę tego ku przestrodze, lecz aby wskazać na pewne procesy, których powstrzymać się nie da. Historia to nie tylko daty i wydarzenia mające swoje konsekwencje w danej chwili. To także „długie trwanie” i procesy dziejowe, zachodzące w powtarzalny sposób. Dzisiaj jesteśmy świadkami początku takiego procesu, nieodwracalnie zmieniającego Europę. Warto  się zastanowić jak wyglądały społeczeństwa Francji i Niemiec dwieście lat temu, jak wyglądają dziś i wyobrazić sobie, jak wyglądać będą za lat dwieście? Czy wielkie zmiany nadejdą za lat dwadzieścia czy może raczej za sto, z perspektywy „długiego trwania” nie jest istotne. Ważne jest to, że nie ma od nich odwrotu. Proces może być szybszy nim nam się wydaje. W przeciwieństwie do rodzimych nacjonalistów emigranci są bowiem w większości dobrze wykształceni, chętni do ciężkiej pracy dla polepszenia swojego bytu i zdeterminowani do zmieniania otoczenia.

 

 

poniedziałek, 7 września 2015

Wstyd mi za rasistowskich tchórzy


       Z założenia nie wdaję się w polemiki dotyczące spraw bieżących. Konsekwentnie nie zamierzam polemizować i teraz, choć złość we mnie narasta. W zasadzie nie złość a rozpacz nad kondycją moralną niektórych mieszkańców kraju, nazywanego kiedyś ostoją tolerancji. Onegdaj zamieszkiwali katolicką Rzeczpospolitą muzułmanie, protestanci i Żydzi, niewielu to wadziło. Dzisiaj czytam nienawistne wypowiedzi, w tym niestety często znajomych mi ludzi, i smutek ogarnia mnie wielki. To już nie jest ksenofobia, a zwykły brutalny rasizm o rodowodzie sięgającym  najpodlejszych hitlerowskich gadzinówek. Jak można tak bardzo nienawidzić ludzi ze względu na ich pochodzenie czy wyznawaną religię? Nie chce mi się przywoływać truizmów o chrześcijańskim miłosierdziu, bo autorzy tych nienawistnych treści, wymierzonych wobec biednych, obcych sobie ludzi, mentalnie oddalili się od chrześcijańskiego systemu wartości. Sami, świadomie bądź nie, wyzbyli się tego co w owym systemie jest najcenniejsze.
 

                       

 
 
                                   
 

W listopadzie jadę do Ugandy, będę tam, podobnie jak przed rokiem, porządkował groby Polaków. Internowani w obozach zlokalizowanych w afrykańskim buszu nie doczekali końca wojny. Podczas gdy mężczyźni walczyli w Armii generała Andersa tysiące naszych rodaków zamieszkiwało obozy na terenie Ugandy i Tanzanii. Żyli w zgodzie z miejscową ludnością, w samym Masindi mieszkało ich kilka tysięcy. Zbudowali kościół, szkołę, bibliotekę, organizowali obozy harcerskie nad jeziorem Alberta. Miejscowa ludność pomagała im jak mogła, a do dziś dba o polskie groby, mimo, że nie ma pojęcia gdzie położona jest Polska. Wśród okolicznych mieszkańców do dziś trwa pamięć o białych ludziach, którzy zamieszkali obok nich tułając się po świecie. Wcześniej wojna zabrała im wszystko, często nie tylko dobytek ale i najbliższych. Prości ludzie dbają o groby tych, którzy pomarli tu w latach 1942  -1947. W miejscowej tradycji zachowana jest pamięć o owych uchodźcach, podobno bardzo kochali swój kraj lecz wyrzucono ich ze swoich domów i wywieziono do zimnej Rosji. Naturalnym odruchem dla miejscowych,  prostych ludzi, była potrzeba niesienia im pomocy. Tubylcza ludność, niekoniecznie chrześcijańska, w sercu miała jakby więcej bożego miłosierdzia. Czasami wstydzę się, że muszę pisać takie rzeczy, przecież pewne kategorie winny być oczywiste. Kiedy na religii uczono mnie o uczynkach miłosiernych co do duszy i ciała nie wskazywano na to, że nie dotyczą one muzułmanów, Żydów czy kogokolwiek. W uniwersalny sposób odnosiły się one do człowieka, skądkolwiek by był i jakąkolwiek wyznawałby religię. Przynajmniej ja tak to zrozumiałem. Czytając liczne wspomnienia z wielkiej tułaczki setek tysięcy Polaków zastanawiam się, jak wiele serca musieli mieć mieszkańcy irańskiego Isfahanu, hinduskiego Navanagar, czy choćby dobrze mi znanego Masindi. Wstyd.   
 
                                    
 

                         

 

czwartek, 13 sierpnia 2015

Porzucony HOTEL KOLOWRAT


Upały nie sprzyjają pisaniu, procesom myślowym i formułowaniu sądów. Widzę to dookoła. Stąd i moja mniejsza aktywność blogowa.

 

Jadąc z Wierchu Poroniec w stronę Łysej Polany, czyli znaną wszystkim bywalcom Tatr drogą do Morskiego Oka, górski krajobraz zakłóca duża, owalna budowla w rdzawym kolorze. Ukazuje się ona, raz po raz, po słowackiej stronie granicy wzbudzając uzasadniony niepokój miłośników nieskażonej przyrody. Budowla wzniesiona została kilkanaście lat temu na pięknej polanie, niemal u stóp wspaniałej góry, jaką dla wszystkich miłośników Tatr jest Murań. Aby do owej budowli dojechać należy zaledwie o kilka kilometrów wjechać w głąb Słowacji i wypatrywać po lewej stronie drogi, przypominających bunkry zabudowań. W jednym z nich mieściła się okazała portiernia, w pozostałych rezydowały wszelkiej maści służby ochraniające obiekt.

 
 
 
 

Mowa o słynnym hotelu Kolowrat, luksusowym w swoim założeniu miejscu letniego i zimowego wypoczynku gości odwiedzających słowackie Tatry. Pojechałem, nie żeby korzystać z luksusu Kolowratu, ale by naocznie przekonać się jak dziś ma się sztandarowa budowla słowackiego hotelarstwa. Otóż nie ma się wcale. Hotel Kolowrat to widmo szpecące krajobraz, do tego zamknięte dla gości. Robi wrażenie, niczym irlandzki Loftus Hall, siedziby sił nie z tej ziemi.   Idealne miejsce do kręcenia kolejnych odcinków przygód Arabelli , Rumburaka i Blekoty. Zamknięty kryty basen, odpadające tynki, zarośnięte zielskiem parkingi. Wygląda na to, że czasy świetności Kolowratu trwały zaledwie kilka lat. Dziś jego historia może okazać się o wiele ciekawsza niż wówczas, gdy w pokojach z pięknym widokiem na Murań gościli zamożni goście. Przedstawiam fotoreportaż z Kolovratu zachęcając wszystkich spędzających wakacje w Tatrach do odwiedzenia tego demonicznego miejsca. Miejcie się jednak na baczności! Tu i ówdzie widać pozostałości po dopiero co odbytej uczcie (porzucony sandwich w popielniczce), a eleganckie limuzyny podjeżdżają pod hotel i nieopodal niego znikają, jakby zapadały się pod ziemię.