środa, 25 lutego 2015

Byczki w Delcie Dunaju


W delcie Dunaju, najbardziej doskwiera brak… wody. Nikomu nie uda się wybudować tam studni, a o sieci wodociągowej należy zapomnieć. Oczywiście mam na myśli wodę do picia, bo brunatnych wód Dunărea, jak zwą Dunaj Rumuni, jest tam pod dostatkiem. W górę rzeki, wprost z Morza Czarnego, płyną pełnomorskie statki, docierając do portów w Tulczy i Galati. Wyrzucają po drodze wodny balast, wynurzając swe pordzewiałe kadłuby. Wraz ze zbędnym balastem trafiają do wód delty, będącej rezerwatem biosfery, bakterie z całego świata; od Panamy do Tajwanu. To dzięki tym praktykom w dolnym Dunaju rozwinęły się niezwykłe formy życia. Wody delty zamieszkują stwory i potwory, dla których sensownego odniesienia nie znajdziemy nigdzie, nawet w głębokich, zimnych rynnach, jakimi są jeziora Szkocji. To fauna prawdziwie endemiczna. Podobnie rzecz ma się z roślinami. Drobnoustroje powodują coraz to nowe choroby, stąd właśnie atakujące ludność Europy rozmaite frakcje bakterii coli i nowe, odporne na dotychczas znane szczepionki frakcje wirusów grypy.



 W Galati, podwójnego, bo zarówno za życia jak i po śmierci, pecha miał Mazepa, hetman kozacki - stracił w tym mieście wspomniane życie, za to został godnie pochowany. Grób Mazepy ostatecznie splądrowali jednak Turcy, ciało spławiając w wodach Dunaju.
        Brak dostatku wody pitnej nie oznaczał braku ryb. Ich zakup w delcie polegał w naszym przypadku na podpłynięciu łodzią motorową do jednego z od dawna zacumowanych statków. Był blady świt, nad wodą unosiła się wiosenna mgła, przenikliwe zimno docierało do mojej sypialnej kajuty, gdy nagle… łup, łup, łup! Nieprawdopodobny hałas rozdarł ciszę, płosząc ptaki i zrywając ze snu nawet nieboszczyków, unoszonych falami Dunaju do morza. To Fiodor, lub jak ktoś woli inaczej, Teodor, właściciel naszej łodzi, walił młotem w burtę zacumowanego statku. Efekt był natychmiastowy:

- Czego? - rozległo się zapytanie zaspanego ukraińskiego marynarza.

- Ryby są? - zapytał Fiodor.

- A pieniądze są? – Odpowiedź padła w momencie, gdy wzdłuż burty spuszczano już przywiązane do łańcucha wiadro.

Pieniądze powędrowały w wiadrze na pokład statku, po czym tą samą drogą, w tym samym wiadrze, trafiło do nas kilka kilogramów świeżych czarnomorskich śledzi zwanych jak kto woli: „sliotki” lub po prostu „byczki”. Oprawienie ich zajęło Fiodorowi kilka minut, po czym spłukał czerwony od krwi pokład łodzi, chlusnąwszy na niego kilkakrotnie wodą z wiadra. Woda zaczerpnięta na samym końcu przeznaczona została na opłukanie ryb. Śniadanie gotowe, jeszcze tylko sól i szybkie opieczenie ponacinanych w  poprzek śledzi na rozgrzanej nad palnikiem metalowej płycie. Pięć minut i jemy smaczne śledzie, popijając je wodą z zapasów, jakie zawczasu przygotowałem. Tylko Fiodor popijał śniadanie wodą z Dunaju. Czerpał ją do przeciętej w połowie plastikowej butelki. Brązowawa  woda z Dunaju! Nikt z nas tego by nie przeżył! Fakt, że była ona schłodzona poranną bryzą,  stanowił  marną pociechę. Śledzie spożywane w takich warunkach mają smak jedyny, otrzymują bowiem gdzie indziej niedostępną przyprawę - tkwiący we mgle słony posmak pobliskiego morza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz