Ponad sto lat temu, w Stryju, u podnóża Karpat, urodził się Pesach Stark po latach, już jako Julian Stryjkowski, uważany za jednego z największych stylistów języka polskiego. Janusz Głowacki wspominał Stryjkowskiego, jako część eleganckiego warszawskiego towarzystwa. Julian Stryjkowski, Adam Ważyk i Antoni Słonimski opuszczali swój kawiarniany stolik w SPATiFie około jedenastej, jeszcze zanim rozlewała się tam rzeka alkoholu - napisał we wspomnieniach.
Żyd ze Stryja, jak sam opowiadał mi podczas jednej z kilku wizyt, które złożyłem mu pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, miał przed wojną tylko jedną drogę awansu. Aby wyrwać się z chasydzkiego, nieco zatęchłego środowiska, trzeba było całkowitego przewrócenia swojego świata do góry nogami. Tak więc już jako Julian Stryjkowski rozpoczął swoją przygodę z komunizmem. Zanim trafił do więzienia, za działalność w Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, ukończył studia polonistyczne na Uniwersytecie Lwowskim.
Pamiętam, jak opowiadał czym w dzieciństwie był dla niego język polski, kiedy to bardzo podziwiał, z perspektywy żydowskiego chłopca, obce Żydom obyczaje. Podpatrywał polskiego księdza i chłoną mowę, za którą krył się dla niego inny, pozornie lepszy świat.
Poszukiwania moralności i prawdy to tematy jego przepięknych książek: „Sen Azrila”, „Austeria” i „Głosy w ciemności”. Dają one świadectwo równe temu, jakie dał Żydom Isaac Bashevis Singer. Ostatnią z wymienionych powieści Stryjkowski napisał jeszcze w latach wojny, jako epitafium dla galicyjskich Żydów, którzy na jego oczach, w tragiczny sposób odchodzili na zawsze do żydowskiego raju, bo gdzież indziej mogłyby ich zawieść okropieństwa holocaustu?
Po wojnie pozostał w Polsce. Wspominał mi bodajże o siostrze, która mieszkała w Izraelu, do którego on nigdy nie tęsknił, może tylko w sferze metafizyki. Jako państwo, Izrael był dla niego, ze swoim religijno - nacjonalistycznym obliczem, przerażająco obcy.
W 1978 roku Stryjkowski napisał „Przybysza z Narbony”, powieść z czasów hiszpańskiej inkwizycji, w ten sposób skomentował PRL-owską rzeczywistość. Wówczas już związany był ze środowiskiem intelektualistów kontestujących socjalistyczną codzienność, a za największego swojego przyjaciela uważał Adama Michnika, którego polityczno – publicystyczna kariera dopiero nabierała tempa.
W swoim niewielkim, warszawskim mieszkaniu sprawiał wrażenie chudego kota krzątającego się między kuchnią a stylowym biurkiem, na którym stała mauretańskiej urody lampa. Gości przyjmował bez konwenansów - w szlafroku, którego zielonkawy kolor doskonale wkomponowywał się w wystrój mieszkania. Po latach pamiętam jeszcze inne odcienie zieleni, które przepełniały wnętrze mieszkania. Piło się u niego herbatę, obowiązkowo w szklance, miał ich w mieszkaniu bodaj dwie, co nieraz sprawiało pewien kłopot. Drobny staruszek w okularach opowiadał mi jak poprawne, a zarazem nieprawdziwe, są biograficzne notki o jego ojcu - nauczycielu, który w rzeczywistości uczył w żydowskiej jesziwie. Mnie, wówczas studenta historii UAM w Poznaniu, interesowały jego związki z chasydzką społecznością podkarpackiej Ukrainy, czyli dokładnie to od czego późniejszy pisarz chciał uciec. W ucieczce tej przeszkadzały mu razy ze strony ojca, który, jak wspominał pisarz, bił go przy lada okazji. Ten negatywny stosunek do ojca przerodził się w bunt, z którego być może wyniknęła homoseksualna orientacja wielkiego pisarza. O tej jego skłonności głośno zaczęło być, w środowisku warszawskiej inteligencji, dopiero po jego śmierci. Tak naprawdę był to według mnie jeden z decydujących czynników jego niechęci emigrowania do konserwatywnego, jak go sobie wyobrażał, Izraela. Zdecydowanie najważniejsza była jednak autentyczna miłość do języka polskiego.
Był bohaterem niezliczonej ilości anegdot, w czym ustępował tylko chyba swojemu przyjacielowi Antoniemu Słonimskiemu. Zapytany przez Janusza Głowackiego dlaczego nie odkłania się krytykowi Henrykowi Berezie odpowiedział ze zdziwieniem: Ja mu się zawsze odkłaniam, wszyscy mówią, że Henryk jest łobuzem, a ja go zawsze bronię i mówię, że jest tylko chory psychicznie.
Podczas naszej ostatniej rozmowy, obiecałem Julianowi Stryjkowskiemu, że odwiedzę Stryj, ten z kart jego książek. Obietnicę spełniłem, zdjęć z miasta nie zdążyłem mu już jednak nigdy pokazać. Jego sen o Austerii, karczmie w której mądry Żyd udzielałby schronienia rozbitkom wyrzuconym poza nawias historii nigdy się nie spełnił. „Z serdecznym uściskiem dłoni” wpisał odręcznie, przesyłając mi jedną ze swoich książek, jeden z ostatnich wielkich pewnego pokolenia w polskiej literaturze. Po latach cenię to sobie nie mniej, niż list od Czesława Miłosza, z którym Julian Stryjkowski dzielił wspólny dar zachwytu nad światem.
Żyd ze Stryja, jak sam opowiadał mi podczas jednej z kilku wizyt, które złożyłem mu pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, miał przed wojną tylko jedną drogę awansu. Aby wyrwać się z chasydzkiego, nieco zatęchłego środowiska, trzeba było całkowitego przewrócenia swojego świata do góry nogami. Tak więc już jako Julian Stryjkowski rozpoczął swoją przygodę z komunizmem. Zanim trafił do więzienia, za działalność w Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, ukończył studia polonistyczne na Uniwersytecie Lwowskim.
Pamiętam, jak opowiadał czym w dzieciństwie był dla niego język polski, kiedy to bardzo podziwiał, z perspektywy żydowskiego chłopca, obce Żydom obyczaje. Podpatrywał polskiego księdza i chłoną mowę, za którą krył się dla niego inny, pozornie lepszy świat.
Poszukiwania moralności i prawdy to tematy jego przepięknych książek: „Sen Azrila”, „Austeria” i „Głosy w ciemności”. Dają one świadectwo równe temu, jakie dał Żydom Isaac Bashevis Singer. Ostatnią z wymienionych powieści Stryjkowski napisał jeszcze w latach wojny, jako epitafium dla galicyjskich Żydów, którzy na jego oczach, w tragiczny sposób odchodzili na zawsze do żydowskiego raju, bo gdzież indziej mogłyby ich zawieść okropieństwa holocaustu?
Po wojnie pozostał w Polsce. Wspominał mi bodajże o siostrze, która mieszkała w Izraelu, do którego on nigdy nie tęsknił, może tylko w sferze metafizyki. Jako państwo, Izrael był dla niego, ze swoim religijno - nacjonalistycznym obliczem, przerażająco obcy.
W 1978 roku Stryjkowski napisał „Przybysza z Narbony”, powieść z czasów hiszpańskiej inkwizycji, w ten sposób skomentował PRL-owską rzeczywistość. Wówczas już związany był ze środowiskiem intelektualistów kontestujących socjalistyczną codzienność, a za największego swojego przyjaciela uważał Adama Michnika, którego polityczno – publicystyczna kariera dopiero nabierała tempa.
W swoim niewielkim, warszawskim mieszkaniu sprawiał wrażenie chudego kota krzątającego się między kuchnią a stylowym biurkiem, na którym stała mauretańskiej urody lampa. Gości przyjmował bez konwenansów - w szlafroku, którego zielonkawy kolor doskonale wkomponowywał się w wystrój mieszkania. Po latach pamiętam jeszcze inne odcienie zieleni, które przepełniały wnętrze mieszkania. Piło się u niego herbatę, obowiązkowo w szklance, miał ich w mieszkaniu bodaj dwie, co nieraz sprawiało pewien kłopot. Drobny staruszek w okularach opowiadał mi jak poprawne, a zarazem nieprawdziwe, są biograficzne notki o jego ojcu - nauczycielu, który w rzeczywistości uczył w żydowskiej jesziwie. Mnie, wówczas studenta historii UAM w Poznaniu, interesowały jego związki z chasydzką społecznością podkarpackiej Ukrainy, czyli dokładnie to od czego późniejszy pisarz chciał uciec. W ucieczce tej przeszkadzały mu razy ze strony ojca, który, jak wspominał pisarz, bił go przy lada okazji. Ten negatywny stosunek do ojca przerodził się w bunt, z którego być może wyniknęła homoseksualna orientacja wielkiego pisarza. O tej jego skłonności głośno zaczęło być, w środowisku warszawskiej inteligencji, dopiero po jego śmierci. Tak naprawdę był to według mnie jeden z decydujących czynników jego niechęci emigrowania do konserwatywnego, jak go sobie wyobrażał, Izraela. Zdecydowanie najważniejsza była jednak autentyczna miłość do języka polskiego.
Był bohaterem niezliczonej ilości anegdot, w czym ustępował tylko chyba swojemu przyjacielowi Antoniemu Słonimskiemu. Zapytany przez Janusza Głowackiego dlaczego nie odkłania się krytykowi Henrykowi Berezie odpowiedział ze zdziwieniem: Ja mu się zawsze odkłaniam, wszyscy mówią, że Henryk jest łobuzem, a ja go zawsze bronię i mówię, że jest tylko chory psychicznie.
Podczas naszej ostatniej rozmowy, obiecałem Julianowi Stryjkowskiemu, że odwiedzę Stryj, ten z kart jego książek. Obietnicę spełniłem, zdjęć z miasta nie zdążyłem mu już jednak nigdy pokazać. Jego sen o Austerii, karczmie w której mądry Żyd udzielałby schronienia rozbitkom wyrzuconym poza nawias historii nigdy się nie spełnił. „Z serdecznym uściskiem dłoni” wpisał odręcznie, przesyłając mi jedną ze swoich książek, jeden z ostatnich wielkich pewnego pokolenia w polskiej literaturze. Po latach cenię to sobie nie mniej, niż list od Czesława Miłosza, z którym Julian Stryjkowski dzielił wspólny dar zachwytu nad światem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz