niedziela, 30 listopada 2014

Uganda po raz trzeci


Siedzę w domu i spoglądam na spakowany plecak. Minus pięć stopni Celsjusza chwilowo zamienię na plus 30. Jednym słowem Uganda po raz trzeci.
 
Plan do zrealizowania: Kampala, Kakooge, Masindi, Butiaba, Jezioro Alberta, Fort Portal i główny cel wyjazdu - Góry Rwenzori, zwane kiedyś Górami Księżycowymi. Wcześniej lotniska w Berlinie, Istambule, Kigali i Entebbe. Do zobaczenia.

poniedziałek, 24 listopada 2014

W karpackiej chałupie


Wnętrze gazdowskiego domu miewa swoje zapachy. W owych zapachowych feromonach wyczuwa się pewną leniwość. Znać, że w spokoju, od lat w niezmiennej kolejności, unoszą się w powietrzu. Często zapowiadają potrawy o różnych smakach. Każdy z zapachów przypisany jest do innej części izby. Króluje mleczny aromat. To po tysiącach świeżych udojów, od krowiego po kozie, roztacza woń mleko. Jego zapach dawno przeniknął między słoje drewnianych bali. Z nich złożone są ściany każdej z izb. W ślad za mlekiem idą zapachy serów: buncu, bryndzy i pozostałej po ich produkcji zawiesistej żętycy. To wszystko od krów i owiec, które stojąc w przylegającej do domu obórce, dodają ledwie wyczuwalną nutę wilgotnej wełny. W sieni snują swój zapach baranie kożuchy. Jest to bardzo specyficzne i nieodmiennie przywołuje smak baraniny spożywanej głównie jesienią. Opary unoszą się nad garnkami i miskami z ciepłymi, leniwie stygnącymi, potrawami. Zaglądający do ich wnętrza, ujrzeć można dostatek kapusty, ziemniaków i kukurydzianej kaszy. Kukurydzę przez  okrągły rok magazynowano w postaci całych kolb - to dla zwierząt, czyli chudoby. Robi się z niej kuleszę zwaną, im dalej na południe tym powszechniej, mamałygą. Mamałyga na środku stołu sprawiała wrażenie jakby w misie postawionej między potrawami wykluło się małe słońce. Jest żółta i gorąca.

 


Mamałygą, najczęściej z bryndzą, częstuje się do dzisiaj. Nawet wtedy, gdy bez wcześniejszego zaproszenia, do chałupy zawitają goście. Inaczej wygląda poczęstunek, gdy na wizytę przychodzi się, będąc uprzednio zaproszonym przez gospodarzy. Wówczas gaździna przygotowuje coś bardziej wykwintnego. Nic nie schlebia gościom bardziej niż balmusz. W garnku gotuje śmietanę, do której wsypuje się mąkę kukurydzianą, tę samą, która służyła do gotowania mamałygi. Posoliwszy, war stawia się na skraju pieca najmniej na kwadrans. We właściwym czasie wrząca śmietana, sama z siebie oddzieli masło. Teraz wystarczy poczekać, aż wszystko razem ostygnie. Popija się te specjały barszczem. Buraczana zupa, z warzywami w ukraińskim stylu, dostępna jest, podobnie jak mamałyga, niemal zawsze. Co innego studenec! Ten robi się od święta. Galaretowaty rosół wołowy, lub nieco gorszy wieprzowy, przyrządzany jest na zimno. Wcześniej dodaje się do niego rozgnieciony czosnek i inne przyprawy, wedle smaku. Studenec nie nadaje się do picia. Podaje się go niemal jako deser.

środa, 19 listopada 2014

Wyborcza sensacja


    Klaus Johannis, mer Sibiu, wygrał wybory prezydenckie w Rumunii. Jego zwycięstwo to sensacja i zarazem wielka nadzieja dla skorumpowanego, jednego z najbiedniejszych krajów Unii Europejskiej. Johannis jest protestantem i etnicznym Niemcem, jego rodzina już dawno wyemigrowała z Siedmiogrodu, największego skupiska Niemców w Rumunii. Tym samym porażkę poniósł, typowany na zwycięzcę, socjaldemokrata Victor Ponta.
„Wygraliśmy, teraz wreszcie odzyskamy nasz kraj. Dzięki wam, zaczyna się nowa Rumunia” – z takim przesłaniem zwrócił się do Rumunów 55 - letni prezydent elekt.
    Johannis pochodzi z niemieckiej diaspory. Ma za żonę Rumunkę, jednak sam siebie, nazywa rumuńskim patriotą. Żeby to zrozumieć trzeba znać transylwańskie realia etniczne. W minioną niedzielę Rumunii, rozwścieczeni próbami manipulacji wyborczych, ruszyli do urn. Frekwencja była rekordowo wysoka wyniosła 62 procent. Jak napisała „Gazeta Wyborcza”:
 
Zwycięstwo etnicznego Niemca i protestanta, to w prawosławnej Rumunii absolutny precedens. Premier Victor Ponta bezskutecznie próbował użyć religii do zdyskredytowania rywala. Wyrzucał mu publicznie, że Iohannis i jego żona zdecydowali się nie mieć dzieci. Wielu Rumunów oceniło to, jako brudne chwyty.

   Iohannis, polityką zajął się w 2000 roku, wygrywając wybory na mera miasta Sibiu. W ostatnich kilkunastu latach miasto zmieniało się, na moich oczach, z zapyziałego ośrodka przemysłowego w perłę turystyczną. W 2007 roku nosiło miano europejskiej stolicy kultury. Gratuluję Rumunom wyboru.

piątek, 14 listopada 2014

Sowa na grypę


Pisząc o sowach napisałem kiedyś, cytując siedemnastowiecznego autora:

„Na kurcz, kto często cierpi, tedy sowę warzoną albo upieczoną miast kuropatwy zjeść powinien” dalej dodałem, że jest to chyba jedyny znany mi przepis na potrawę z sowy, prócz smażonych grzybów - kań, zwanych w Wielkopolsce sowami. Wypominał mi to z zaświatów Jan Potocki.  Nie ma się co śmiać, autor „Rękopisu Znalezionego w Saragossie” straszyć potrafi. Do tego, ten motyw z gałką od cukierniczki… Mianowicie Potocki oderwał kiedyś okrągłą, metalową gałkę swojej stołowej cukiernicy i przez wiele lat obracał ją pomiędzy palcami. Miał ją zawsze przy sobie, pieścił i wygładzał, aby po wielu latach wstrzelić ją sobie do mózgu. Załadował ją do pistoletu i wystrzelił.

 
 

Wcześniej Jan Potocki też zjadł sowę i to  nie byle jaką, samego puchacza. Było to na Kaukazie, niby tylko udko ale zawsze. Opisał to w relacjach ze swych peregrynacji. Wydano je w Polsce, w roku 1959, pod tytułem „Podróże”. Najciekawszą część tej książki stanowi dla mnie opis podróży przez stepy Astrachania i dalej na Kaukaz. Poważnie mówiąc na tyle lubię Potockiego, że pojechałem jego śladem zarówno na Kaukaz, jak i do Astrachania.

Na stronie 342, ksiązki Jana Potockiego, można przeczytać:

„Dzisiejszego wieczoru pacjent mój zdecydował się zrobić użytek z uniwersalnego leku, to znaczy usmażyć puchacza. Uległem ciekawości i zjadłem udko ptaka. Mięso jego jest raczej białe niż ciemne, bardzo tłuste i wydało mi się całkiem smaczne”. Było to na Kaukazie 15 października 1797 roku. Dzień później Potocki zanotował:

„Biedny puchacz padł niepotrzebnie ofiarą ludowych przesądów. Jego mięso nie wywołuje najmniejszych potów i bez wątpienia nie posiada żadnych własności leczniczych”.

niedziela, 9 listopada 2014

O naturze wilkołaków


 

Listopad to idealny miesiąc, na podobne dywagacje.

 


W czasach kiedy zamieszkujący tereny dzisiejszej Rumunii Dakowie, ubierali wilcze skóry, udając się do karpackich lasów aby odbyć męską inicjację na wojownika i myśliwego, wiara w wilkołactwo była  oczywistością. Przez rok spędzony w samotności, nie mogąc zostać przez nikogo zauważonymi, żyli młodzi ludzie z grabieży, stając się mężczyznami. Jedli wszystko, co w niegościnnych górskich ostępach, wpadło im w ręce. Bywało, że było to ludzkie mięso. Osiągali stan furii - wojownika, gotowego na wszystko w walce o przetrwanie własne i swojego plemienia.

Niejeden z nich pozostawał w lesie na zawsze, alienując się ze społeczeństwa, z biegiem kolejnych lat zapominał ludzkiego języka i sposobów znormalizowanego komunikowania społecznego. Kim zatem był taki osobnik jeśli nie wilkołakiem – efektem cofnięcia się ewolucyjnego zegara, który od tysięcy lat cywilizowania się ludzkiego gatunku, tykał bezustannie? W przypadku człowieka – wilka, zegar ewolucji cofnął się, wbrew naturze, co najmniej o kilka minut. Ważny jest tu aspekt, mimo wszystko, ziemskiej natury wilkołaka, niewiele mającego wspólnego z pozaziemskim – piekielnym demonem, chyba, że uznamy, iż pod postacią wilka mogą pojawiać się tylko zmarli, czego jednak zakładać bym nie radził. Co bowiem uczynimy z rytualnym ludożerstwem, które może w prosty sposób prowadzić do likantropii, czyli wilkołactwa, zdefiniowanego jako choroba psychiczna?

Mieszanie krwi i rodowodów, wilczego i ludzkiego, było w kulturze romańskiej wszechobecne od samego jej zarania. To przecież kapitolińska wilczyca wykarmiła Romulusa i Remusa  dając, jednemu z  synów westalki Rei (zresztą bratobójcy), zgwałconej przez boga  Marsa, szanse na powstanie miasta, które przerodziło się w imperium. Cóż to za niewinna legenda o początkach miasta! Mamy w niej gwałt, wilcze mleko i bratobójstwo.   Jedną z  prowincji, owego od zarania dalekiego od niewinności, imperium stała się, z biegiem czasu, karpacka Dacja. Do dziś w wielu rumuńskich miastach, i to w ich centralnych punktach, widzimy wizerunki wilczycy karmiącej dwoje niemowląt – tak jest na przykład w Targu Muresz .

Już Herodot, nie bez racji zwany ojcem historiografii, pisał o Neurach, ludziach zamieszkałych nad Morzem Czarnym: „Ci Neurowie wydają się być czarodziejami.  Opowiadają bowiem Scytowie i zamieszkali w Scytii Hellenowie, że stale, raz do roku, każdy z Neurów na kilka dni staje się wilkiem, a potem znowu przybiera dawną postać. Ja w prawdzie w te ich baśnie nie wierzę, pisał Herodot, nie mniej tak oni utrzymują i na to przysięgają.” Dalej pisze Herodot o Androfagach, plemieniu według niego najdzikszym, nie uznającym prawa naturalnego, ani żadnego innego, wcale nie wykluczone, że to ci sami Neurowie. Androfagowie bowiem to, po polsku, po prostu ludożercy.

piątek, 7 listopada 2014

Praga: Hotove jidla "U Kotvy"


Jak policzyłem jest to dwudziesty post na moim blogu, do tego rozpoczynamy długi weekend! W związku z tym małym jubileuszem i zbliżającym się świętem nie tylko polskiej niepodległości, zapraszam do bardzo typowej praskiej knajpki, na obiad i Kruszowickie piwo. W tym celu proponuję odwiedzenie,  położonej w centrum Pragi, restauracji „U Kotvy” - Restaurace „U Kotvy”, ulica Spalena 11, hlavni mesto Praha.

Polevky

Domaci vyvar s kurecim masem, nudlickami a zeleninou                      27

Domaci vyvar s hovezim masem, nudlickami a zeleninou                     27

Frankfurstska                                                                                   27

Hotove Jidla

1.       100g – Sladovnicky hovezi gulas, houskove knedliky                        83

Hotovka + polevka dle Vaseho vyberu                                              99

2.       150 g – Peceny platek veprove krkovice, zeli, chlupate knedliky        89

Hotovka + polevka dle Vaseho wyberu                                           105

3.       100 g – Paseracka veprova kotleta, hronolky                                   85

Hotovka + polevka dle Vaseho vyberu                                            101

4.       100 g - Kruti prsa po indicku, ryze                                                 83

Hotovka + polevka dle Vaseho vyberu                                            99

5.       100 g - Smazeny kureci rizek, st’ouchane brambory s porkem, citron 85

Hotovka + polevka dle Vaseho vyberu                                          101

6.       120 g – Kureci steak gratinovany s broskvi a syrem, krokety          95

Hotovka + polevka dle Vaseho vyberu                                          101

 

Miłośników języka czeskiego przepraszam, że zaniechałem w pisowni czeskich znaków, było ich takie mnóstwo, że… nie dałem rady. Praktyczna  informacja dla wybierających się do Pragi: 1 Złoty, to mniej więcej 6, 20 Korony. Dwudaniowy obiad z wybornym piwem, to „U Kotvy”, koszt nie większy niż 20 złotych. Smacznego.

 

środa, 5 listopada 2014

Galicyjski mural


Na południowej pierzei Rynku we Lwowie była kiedyś huculska knajpka. Nie wchodziło się do niej bezpośrednio z chodnika, szczerze mówiąc z ulicy nie było jej nawet widać. Aby do niej trafić trzeba było wejść w podwórze łączące Rynek z ulicą Starojewriejską. W knajpce można było najeść się do woli specjałów huculskiej kuchni: mamałyga z bryndzą, studenec, hołubci, barszcz. Niestety miejsce to wypadło z gastronomicznej mapy Lwowa. Podczas ostatniej wizyty w tym mieście, wiedziony sentymentem, poszedłem zobaczyć rzecz, która w tym nieco skrytym zaułku, zawsze mnie fascynowała. Na murze, vis a vis nieistniejącej knajpki, ktoś wykonał niezwykły mural, a nawet coś więcej niż mural. Był to kontur mapy utworzony z resztek nieskutego tynku. Mur zasłonięty został krzakami, które wyrosły tu na przestrzeni ostatnich lat. Przedarłem się przez gałęzie odnajdując na murze moją ulubioną mapę Galicji.


 Na miejscu lwowskich włodarzy od kultury otoczyłbym ten fragmencik muru ochroną. Ktoś kto stworzył muralową mapę, kierował się sentymentem wyrastającym ponad nacjonalistyczne spory. To jedno z takich miejsc, które przypomina o wspólnym austro-węgierskim kawałku historii Lwowa, Krakowa, Przemyśla i Stanisławowa. Przypomina o Galicji, jako odrębnej, kulturowo spójnej, krainie.

niedziela, 2 listopada 2014

Daniel Mróz - Transylwania


Nie wiem, czy Daniel Mróz był kiedykolwiek w Rumunii, tym bardziej  nie mam wiedzy czy podróżując, widział kiedykolwiek Transylwanię? Nie znalazłem w jego dossier informacji o wystawach w Cluj, czy Bukareszcie. Daniel Mróz (1917 – 1993), był w latach 1950 – 1978, etatowym ilustratorem „Przekroju”. Chyba właśnie dzięki jego talentowi do dziś uwielbiam przeglądać stare numery tego tygodnika. Z czasem Mróz stał się moim ulubionym polskim grafikiem. Później zainteresowałem się całym środowiskiem "Grupy Krakowskiej", ale Mróz zawsze pozostał Mrozem. Był trochę z boku, trochę z dystansem, tak jak go tego nauczyło życie. Czasem przychodzi mi kupić książkę, tylko dla tego, że ilustrował ją Daniel Mróz. Wśród ulubionych perełek na swojej półce z książkami, mam tą, wydaną przez Wydawnictwo Literackie w Krakowie, w 1961 roku. Nakład 3000 egzemplarzy, stron 112, w tym liczne ilustracje. Choć książeczka jest niewielkich rozmiarów, ilustracje bywają w niej całkiem spore, wydrukowane są bowiem na kartach złożonych na kilka części. Jest wśród nich, jedna absolutnie ulubiona, to ona skłoniła mnie do postawienia pytania: czy Daniel Mróz był w Rumunii, a może nawet w Transylwanii?


Nigdy wcześniej , ani później nie spotkałem ilustracji z tak zwięzłym, wręcz syntetycznym, oddaniem atmosfery tego zakątka Europy. Toż to esencja transylwańskości, od krajobrazu począwszy, na wylegujących się, leniwych zwierzakach, skończywszy. Koń siedzący w karocy ciągniętej przez mężczyzn, a jakże, w siedmiogrodzkich nakryciach głowy, to wręcz transylwańska specyfika! Księżyc, na którego rogu wiszą nietoperze, to się rozumie samo przez się! Najważniejszy jest jednak symbol - ornament. Pojawia się na obrazku ośmiokrotnie, chyba, że gdzieś go jeszcze przeoczyłem, ni to krzyż świętego Andrzeja, ni to parzenica. Piękny, doskonały, karpacki.

sobota, 1 listopada 2014

Polskie groby w Masindi


Święto Zmarłych. Święto? Czy można napisać „święto” o dniu , w którym przypominamy sobie o najbliższych, którzy już odeszli? Osobiście, pożegnałem już większość moich bliskich. Całkowicie zgadzam się z tym stanem rzeczy, bo i dyskutować ze śmiercią raczej trudno. Od dziecka byłem pod wrażeniem filmu Bergmana „Siódma pieczęć”, w którym Max von Sydow odtworzył postać rycerza grającego ze śmiercią w szachy…


Jeżdżąc tu i tam spotykam groby, w tym te najbliższe sercu - polskie. O ile nie dziwi to w Gruzji, czy w Rumunii, o tyle w Ugandzie robi to piorunujące wrażenie. Na samym równiku, w Afryce, nieopodal Jeziora Alberta, kilkanaście kilometrów od miejscowości Masindi, w buszu kryjącym stada dzikich szympansów, znajduje się cmentarz. Pięćdziesiąt kilka grobów, a w nich sami Polacy. Podczas gdy mężczyźni walczyli o Monte Casino, ich dzieci, matki, żony, przez kilka lat wojennej tułaczki, żyli na terenach dzisiejszej Ugandy. Ponad pięć tysięcy Polaków założyło, w dawnej brytyjskiej kolonii, osiedle. Ulokowali ich w tym miejscu Brytyjczycy. Była tu polska biblioteka, teatr, piekarnia i wszystko co potrzebne do życia, mieszkańcy sami organizowali nawet obozy harcerskie. Był także kościół, a przy nim niewielki cmentarz. Odwiedziłem to miejsce. Tak bardzo zapadło mi ono w sercu, że za miesiąc jadę tam po raz trzeci. Jest w nas jakaś irracjonalna potrzeba pamięci. Przynajmniej we mnie jest.