wtorek, 6 września 2016

Władek Wronowski - Terka, Bieszczady

Nazywam się Władysław Wronowski, mieszkam w Terce na samym końcu wsi pod numerem 65. Mój dom zacząłem budować w 1959 roku, a skończyłem w 1962. Urodziłem się w Zawozie,  w 1925 roku, kiedy mówię te słowa, 5 września 2016 roku, mam 92 lata. Moi rodzice Michał i Katarzyna Wronowscy mieli przed drugą wojną gospodarstwo w Zawozie, dziś jest to wieś na południowym krańcu Zalewu Solińskiego, w tamtych czasach sąsiadowała z zalaną w latach sześćdziesiątych wioską Solina.
We wrześniu 1939 roku Niemcy i Rosjanie ustanowili nową granicę między Rzeszą Niemiecką a Związkiem Radzieckim. Przebiegała ona w Bieszczadach na rzece San tuż obok nas. My znaleźliśmy się po stronie Niemieckiej. W styczniu 1940 roku skończyłem 15 lat, wówczas ukraińska policja wskazała mnie Niemcom jako Polaka, dostałem się do transportu w głąb Niemiec, wywieziono mnie tam „na roboty”. Koleją zawieziono nas do Wiednia, tam ustawili nas w szeregu. Niemiecki oficer rozdzielił szereg na pół, ci z lewej mieli pozostać w Austrii a prawa strona, w której ja się znalazłem miała jechać do pracy w Niemczech. Tak trafiłem w Sudetenland do Oberdonau, konkretnie do wioski Steblin poczta Frieberg, dzisiaj jest to po czeskiej stronie Sudetów. Przez całą wojnę pracowałem jako niewolnik u bauera. Dopiero w maju, tuż przed kapitulacją Niemiec, tereny te wyzwolili Amerykanie. Obiecali mi i moim kolegom, że zabiorą nas do Ameryki. Nic z tego nie wyszło. Nagle 1 czerwca 1945 roku Amerykanie zniknęli, jakby wyparowali, na ich miejsce pojawiła się czeska policja w cywilnych ubraniach, tylko z czerwonymi przepaskami. Czesi odwieźli nas do ruskiego wojska. Wiedzieliśmy, że nie wolno nam się przyznać, że wojnę spędziliśmy u bauera, takich Ruski od razu wywozili w głąb Syberii. Tłumaczyliśmy im że byliśmy w obozie jenieckim. Ruskie zawieźli nas do Oświęcimia i umieścili w barakach po świeżo wyzwolonym obozie Auschwitz. Tam przesłuchiwali nas cztery dni, a potem oddali w ręce Polaków. Ci nie byli lepsi, przesłuchiwali bardzo ostro. Ostatecznie wypisali mi zaświadczenie ważne dwa tygodnie. W tym czasie miałem odnaleźć rodzinę, dali mi też sto złotych na żywność. Dojechałem koleją do Sanoka, a stamtąd pieszo poszedłem do Zawozu. Znów trafiłem na wojnę, tym razem między Polakami a Ukraińcami. Od nas z Zawozu piętnastu chłopaków poszło do partyzantów Bandery. Nikt z polskich sąsiadów nie wskazał ich rodzin wojsku. Pierwsze spotkanie z Banderowcami miałem już w domu, pamiętam, że spodobał im się mój czerwony pasek i mi go zabrali, to nie była wielka strata.
W marcu 1947 w Jabłonkach zabili generała. Zrobiły to sotnie Chrynia i Bira. Po akcji wszyscy oni ukryli się w moim rodzinnym Zawozie. Na polskie rodziny padł strach, wieczorem tego dnia jak przyszli do wioski rozeszła się wieść, że skończą z Polakami. Miejscowi Ukraińcy  powiedzieli to memu ojcu, wszyscy żeśmy opuścili domy i pochowali się u ukraińskich sąsiadów. Jeden z nich, Wasyl Kopczak, którego syn Nykoła był ważnym człowiekiem w ukraińskiej bojówce, powiedział banderowcom, że zanim zabijecie naszych Polaków najpierw musicie pozabijać nas. Pomagało nam wielu ukraińskich sąsiadów, nie pamiętam już wszystkich nazwisk, był to Wasyl Dub, Nikoła Matym ( a może Macym ?) i inni. Następnego dnia ojciec kazał mi iść do Polaków mieszkających pod lasem, abym sprawdził czy żyją. Już na drodze zauważyłem czterech banderowców, oni mnie też. Nie było wyjścia trzeba było iść, czapka uniosła mi się ze strachu na głowie. Pomyślałem trudno, jak ma być śmierć to niech będzie. Podszedłem do nich i powiedziałem „Sława Jezu Christu” odpowiedzieli „Sława”, stojąca niedaleko Ukrainka powiedziała im, że jestem Polakiem. Teraz powiem coś bardzo ważnego, wierzyć mi się nie chciało ale jednym z nich był sam Chryń. To właśnie on wysoki i przystojny mężczyzna zagadnął do mnie: „Słuchaj polaczku wczoraj zastrelili my pierwą rybku w Polsce” – tak powiedział o generale. Pozwolili mi iść dalej. Doszedłem do polskiej zagrody. Wszyscy żyli, ale dom cały był zajęty przez banderowców. W Zawozie było 15 polskich rodzin dzięki naszym sąsiadom wszystkie przeżyły wojnę.  Ukraińcy mieli chyba niezły wywiad w polskim wojsku, może wiedzieli, że my nie wskazywali rodzin banderowców?

Po zabójstwie generała przysłali w Bieszczady dwie dywizje wojska. Dowodził nimi młody oficer Wojciech Jaruzelski. Pierwsza dywizja wysiedlała Ukrainców, jechali w olsztyńskie, do Szczecina i pod Wrocław. Druga dywizja szła i zostawiała po sobie spaloną ziemię. Popalono wszystkie ukraińskie gospodarstwa, tak przestały istnieć sąsiednie wioski Studenne, Tworylne, Krywe i inne. W 1947 roku poznałem swoją żonę Rozalię zmarła w 2013 roku. Ona pochodziła z Terki, jej dom spłonął w czasie walk z banderowcami. Banderowcy nie chcieli, aby stacjonowali w nim Polacy. Mieszkaliśmy w Zawozie, a w 1959 roku zaczęliśmy budować dom na ziemi żony. Zabrałem tam swoich rodziców. Wychowaliśmy pięcioro dzieci. W Zawozie został brat. Nie mieszkałem w Terce w trakcie strasznych wydarzeń z 8 lipca 1946 roku. Po wysiedleniu Ukraińców niedobitki banderowców pojawiali się jeszcze przez rok, czasem przychodzili po jedzenie, ale nikt już nie zginął.

poniedziałek, 5 września 2016

Studenne - Ogłoszenie

Siedząc w Terce w Bieszczadach postanowiłem pomóc nieznajomemu druhowi propagując jego dramatyczne ogłoszenie. Znalazłem je dzisiaj (4 września) w drodze na Studenne. Dla znających te strony może ono być o tyle dziwne, że na Studennym od 70 lat nie ma żadnej chałupy, o prądzie i wodzie nie wspomnę. Najbliższy sklepik znajduje się we wspomnianej Terce, wystarczy przejść przez przełęcz, a później już zaledwie pół godziny w dół. Oczywiście są tu inne atrakcje: jagody, ryby z Sanu, sporo wilków a i niedźwiadek się trafi. Zachęcam wszystkie panie do skorzystania z ogłoszenia nieznajomego desperata.


czwartek, 7 lipca 2016

Grzegorz Syniewski. Z Czarnohory do Katynia

Kilka lat temu zakupiłem sześć kartek pocztowych wydanych przez Książnicę Atlas. Wydano je w 1938 roku na podstawie powstałych w latach trzydziestych rysunków. Ich autorem był Grzegorz Syniewski. Odtąd postać ta, co jakiś czas wracała do mnie we snach, każąc zbierać wszelkie informacje na jej temat. Niestety nie jest to łatwe, do dzisiaj dysponuje zaledwie szczątkową wiedzą. Grzegorz Syniewski urodził się we Lwowie w 1899 roku. Trafiłem na ślady jego kariery nauczycielskiej, uczył rysunku w jednej z lwowskich szkół. 



Więcej informacji udało mi się zebrać na temat Wiktora Syniewskiego, domniemam że mógł to być ojciec Grzegorza. Wiktor urodził się w 1865 roku w Czerniowcach na Bukowinie, zmarł we Lwowie w 1927 roku. Był wybitnym profesorem chemii, i gorzelnikiem, stworzył tak zwaną polską szkołę skrobiową. W mieście gdzie powstawała ziemniaczana wódka Baczewskiego było to na pewno wysoko cenione. Wiktor był autorem wydanej w 1900 roku książki „Mikrobiologia Fermentacyjna”.



Cenna byłaby dla mnie jakakolwiek informacja, czy słusznie domniemam, że profesor Syniewski był ojcem autora posiadanych przeze mnie, wydanych w formie artystycznych pocztówek, rysunków. Tragicznym epizodem, który poza wszystkim, zapewnił wieczną pamięć o Grzegorzu Synieskiem była jego tragiczna śmierć w 1940 roku. W Wojsku Polskim dosłużył się stopnia kapitana. Wdzięczny będę za każdą informację dotyczącą Grzegorza Syniewskiego wspaniałego rysownika Czarnohory zamordowanego w Katyniu.







Posiadane przeze mnie rysunki Grzegorza Syniewskiego:

Czarnohora. Szałas pod Hnitesą
Czarnohora. W chacie huculskiej pod Skupową
Czarnohora. Chata huculska w Dzembroni
Czarnohora. Obejście huculskie w Dzembroni
Czarnohora. Widok spod Skupowej na Pop Iwana

Czarnohora. Widok z Zaroślaka na Howerlę 









środa, 24 lutego 2016

Wspólnota polską racją stanu

      W jednej tylko bitwie pod Verdun zginęło około osiemset tysięcy ludzi. Był to znaczący, ale jednak epizod, pierwszej wojny światowej. W trakcie drugiej wojny światowej, miliony zginęły w niemieckich  obozach koncentracyjnych, to też był tylko jeden z epizodów wojny. Obie wojny, światu i sobie samej, sprezentowała Europa, dumnie zwana Starym Światem.
 
 
    Żeby  nie dopuścić do kolejnej wojny zachodnioeuropejscy politycy powołali, w 1952 roku, Wspólnotę Węgla i Stali. Pomysł był banalnie prosty: jeśli będziemy mieli wspólny rynek węgla i stali to nie będziemy mogli między sobą prowadzić wojen. Do jej prowadzenia wówczas absolutnie niezbędne były stal i energia czyli, w tamtych czasach, węgiel. Dalej Wspólnota Węgla i Stali przekształciła się w Europejską Wspólnotę Gospodarczą, której ekonomiczny sukces skasował wschodnioeuropejską, kontrolowana przez sowietów, Radę Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, z jej militarną przybudówką Układem Warszawskim. Wkrótce po tym fakcie Polska i kraje sąsiednie dostały niepowtarzalną szansę przystąpienia do Unii Europejskiej, będącej, następnym etapem wspólnoty europejskich interesów i gwarantem kontynentalnego pokoju. Z przejęciem przyglądałem się temu znaczącemu dla Polski procesowi.
     Widać pamięć o wojnach skutecznie się zatarła. Jeszcze pięćdziesiąt lat temu, niemal każdy dorosły Europejczyk potrafił powiedzieć ilu ludzi zginęło w konkretnych europejskich bitwach, na frontach pierwszej i drugiej wojny. Każda rodzina, obojętnie z której strony frontu, opłakiwała swych poległych i zaginionych. Wielkopolanie ginęli w armii Kajzera, walcząc o wolność w Powstaniu Wielkopolskim, czy wreszcie na wszystkich frontach II wojny. Tymczasem, po latach, słyszę o eurosceptykach, o konieczności rozmiękczania Unii Europejskiej, o przywracaniu kilkukrotnie już skompromitowanej idei Europy silnych państw narodowych. Dziękuję. Ja i moi bliscy z tego korzystać nie chcemy. Jak wielkim trzeba być historycznym abnegatem i zacietrzewionym militarystą, żeby głosić podobne hasła? Czy wolność powinna być zawsze okupiona krwią, wówczas bardziej się ją ponoć ceni? Nic z tych rzeczy, nie przekonają mnie Rymkiewiczowskie dywagacje. Polacy okupili swoją wolność morzem krwi niespotykanym wśród innych europejskich narodów. Tymczasem odnoszę wrażenie, że dzisiaj bardziej na wolności zależy Duńczykom, Rumunom, Belgom, Hiszpanom, Włochom i wszelkim innym nacjom poza Polakami. Wolności w Polsce nie ceni się za wszelką cenę, co jakiś czas wystawiając wątłe państwo na próby. Funkcjonowanie, przynajmniej w jakimś zakresie (nikt nie wie w jakim), w kontrze do Unii Europejskiej i niesionych przez nią wartości, to kolejna podobna próba. Jaką radość podobne tendencje wzbudzać muszą nad rzeką Moskwą, nie trzeba dodawać. 

niedziela, 14 lutego 2016

Dachy - przestrzeń niedostrzegalna


      Ryba psuje się od głowy, a miasto? Domniemam, że od dachów. Nawet najpiękniejsze elewacje  nie przetrwają próby czasu, jeśli budynki nie będą zwieńczone solidnymi dachami. Chodząc po mieście z reguły spoglądamy nie wyżej niż poziom pierwszego piętra. Właściciele, ulokowanych przeważnie na parterach budynków, sklepowych wystaw, starannie dbają o wygląd handlowych placówek. Tym samym poprawiają nam samopoczucie.
 
Zdarza się, szczęśliwie, że cała kamienica posiada jednego właściciela, wówczas chwała mu jeśli zadba o jej kompleksowy wygląd. Niestety większość miast boryka się z trudnymi do załatwienia problemami należytego zachowania, często odrestaurowania, wymurowanej przed ponad stu i więcej laty, substancji miejskiej. Nie każdą kamienicę można oddać dawnemu właścicielowi lub sprzedać. Jaki to gigantyczny problem najlepiej widać, gdy spojrzymy właśnie na miejskie dachy. Nie nadają się do tego zdjęcia lotnicze, zrobionym z perspektywy lotu ptaka. Wówczas umkną nam architektoniczne niuanse, a tym bardziej blizny na pokancerowanych budynkach.
 
    Najdoskonalszym punktem do obserwacji dachów są inne dachy.  Zastanawiające jak piękna i inna to przestrzeń, najczęściej w ogóle niedostrzegana i trudna do ogarnięcia. Nie sposób nie zadać sobie pytania: co się stanie z miastami, których dachy w końcu się zapadną?
 
Bardzo rzadko wchodzimy na dachy, chyba stanowczo zbyt rzadko. Mamy przez to lepsze samopoczucie. Cieszymy się widokiem przyziemnych elewacji, których za chwilę, z braku dachów, zabraknie. Na zdjęciach kilka spojrzeń na dachy Szamotuł.   
 

niedziela, 7 lutego 2016

Tu byłem... Wandal historyczny


     Herostrates nie przeszedł do historii dlatego, że był szewcem. Udało mu się to dzięki nikczemnemu czynowi spalenia świątyni Artemidy w Efezie, jednego z siedmiu cudów świata starożytnego. Skazano go na śmierć, a imię kazano wymazać z pamięci, by nie pozostało na zawsze w historii, jak to sobie sam wymyślił Herostrates. W rezultacie swego czynu pozostał słynny, jako pierwszy znany terrorysta. Wystarczy zatem zrobić coś absolutnie głupiego, a nawet szkodliwego, aby zostać zapamiętanym. Przykładów takich działań jest bez liku. Nie bez przyczyny najwybitniejsze dzieła sztuki pokazuje się za pancernymi szybami, a i tak co jakiś czas znajdzie się idiota chcący  nożem, kwasem czy młotkiem dokonać spektakularnej dewastacji.
 
      Osobiście śledzę i zapisuję w formie zdjęć mniej drastyczne przypadki, kiedy na zabytkach pojawiają się wzmianki z cyklu „tu byłem”. Nie interesują mnie wytwory współczesnych profanów. Szukam wandali z przeszłości, takich którzy wyczyny swoje utrwalili na dziełach sztuki przed stu i więcej laty. Jest to niezła zabawa i przy okazji dylemat: czy wpis uczyniony ręką przechodnia przed wiekami, czy choćby przed stu laty nie jest sam w sobie świadectwem historii dodając patyny czasu do oryginalnej pracy artysty? W tym celu udałem się ostatnio do Katedry Wawelskiej. Pamiętam miejsca, gdzie jeszcze niedawno, pełno było w niej dziewiętnastowiecznych dewastacji. Okazało się, że dziś prawie nie można ich odnaleźć, pozostało ich niewiele. Konserwatorzy, pewnie słusznie, zapragnęli odnowić dzieła takimi jakimi stworzył je artysta, bez późniejszych wtrętów i kwiatków dodanych przez przypadkowych przechodniów. Mam cichą nadzieje, że część tych często ciekawych w swej wymowie  dewastacji, zachowano w formie fotografii. Mimo wszystkich starań odnalazłem resztki z zapamiętanych przeze mnie wpisów, jak ten na jednej z czaszek na okazałym nagrobku poświęconym Michałowi Korybutowi Wiśniowieckiemu. Wystarczy znaleźć się na tyłach głównego ołtarza, by podobne wynajdywać smaczki.
 
Nie inaczej jest w innych miejscach, nawet w tych zupełnie niespodziewanych. Ostatnio wypatrzyłem wpis wandala z 1864 roku, na zabytkowej chrzcielnicy w Obrzycku (widać go z prawej strony fotografii).
 
 
Klasyczne „ornamenty wandalskie”, godne plemienia o tej nazwie, które przypomnę, w V wieku złupiło cesarstwo zachodnio-rzymskie, znajduję w Rumunii. Zabytki klasy światowej, jakimi są malowane bukowińskie monastyry są księgą posiadającą podwójną narrację. W warstwie pierwotnej opowiadają o czasach biblijnych poprzez unikatowe dzieło malarskie. W warstwie młodszej mówią o sposobie upamiętnienia odwiedzonych miejsc, przez turystów, na przełomie XIX i XX wieku. Obie narracje są równie ciekawe, choć ta druga zaczyna, dzięki wpisom zupełnie świeżej daty, przyćmiewać historię właściwą. Tak to bywa z historią.

niedziela, 31 stycznia 2016

Krakowska ławeczka Jana Karskiego

        We wtorek, na krakowskim Kazimierzu, dokładnie na ulicy Szerokiej, przed synagogą Remu, odsłonięto ławkę Jana Karskiego. Nie pierwszy to tego typu skromny monument poświęcony polskiemu kurierowi. Na świecie stoi ich co najmniej kilka, wyróżniając tym samym miasta, z którymi związany był Jan Karski.
 
 
Gospodarzem uroczystości był prezydent Krakowa Jacek Majchrowski. Nie przypadkowo odsłonięcie zaplanowano na miniony wtorek, w środę przypadała 71 rocznica wyzwolenia obozu KL Auschwitz. Ile istnień ludzkich uratowała misja Karskiego tego nie wiemy. Choćby było ono tylko jedno, to i tak uratował dla kogoś cały świat. Wiemy dzisiaj, że tych istnień były tysiące, zwłaszcza węgierskich i rumuńskich Żydów.
 
 Włodzimierz Cimoszewicz wspominał odsłonięcie pierwszej ławeczki Karskiego na Uniwersytecie w Georgetown
 
Jan Karski polski patriota, katolik, członek sodalicji mariańskiej, bardzo dosłownie wierzył w ideały, które ukształtowały go jako Polaka. Urodził się w Łodzi, niemal w przededniu wybuchu Pierwszej Wojny Światowej. Dwadzieścia kilka lat później, jako jeden z pierwszych ludzi obwieścił światu co dzieje się za murami obozów koncentracyjnym i na czym polega rozwiązywanie przez Niemców tak zwanej kwestii żydowskiej. Przyjęty przez prezydenta Roosevelta osobiście zdawał mu relację. Najbardziej wpływowi politycy amerykańscy nie dawali wiary jego słowom.
 
 
Walter Braunohler, konsul USA w Krakowie, reprezentował prezydenta Stanów Zjednoczonych.

     Po wojnie Karski pozostał w Stanach Zjednoczonych, był profesorem katolickiego Uniwersytetu w Georgetown. Zaznaczam proweniencję uczelni aby wyhamować ewentualnych naprawiaczy historii, których dyletanctwo kłuje mnie ostatnio po oczach. Na szczęście życiorysu Jana Karskiego nie da się napisać od nowa. Torturowany przez gestapo usiłował odebrać sobie życie podcinając żyły. Uratowany, postanowił ratować innych. Taki wyznaczył sobie cel. Po wojnie został obywatelem USA, a po latach honorowym obywatelem Izraela. Dożył starości, zmarł w Waszyngtonie, 13 lipca 2000 roku. Nigdy za życia nie był zainteresowany splendorami i należną mu sławą. Nadeszły czasy, w których jesteśmy mu winni szczególną cześć. Pamięć o nim i jego czynach z pewnością zostanie zachowana. Dzisiaj jest ona z pewnością większa poza Polską. Zatem ma ławeczka do spełnienia swoje zadanie, choć niektórzy, z pewnością, będą wstydzili się na niej usiąść.

 
 

niedziela, 24 stycznia 2016

Historia kołem się toczy, czyli spór o inwestyturę


       Zmieniamy otaczającą nas rzeczywistość wprowadzając nowe w miejsce starego. Czasami wychodzą z tego koszmarki, jak na zdjęciu jednego z murów sfotografowanych niedaleko Szamotuł. Kiedy upiększamy na siłę, to co z natury jest piękne, postępujemy wbrew mojej ulubionej dewizie, że lepsze bywa wrogiem dobrego.
 
Przykład drugi, kiedy to nowe wdarło się w uświęconą tradycję, ukazuje zdjęcie bloku wybudowanego w tle blisko dwustuletniego krzyża, tworząc z niego obiekt niesprzyjający religijnej zadumie. Porządkując zasoby fotograficzne stwierdziłem, że mam całkiem pokaźny zbiór anomalii - ciekawostek architektonicznych i krajobrazowych - z najbliższej okolicy. Jak widać na zdjęciach sfery święta i laicka potrafią się wzajemnie nie szanować i znęcać nad sobą.

 

Nie zawsze da się owe sfery połączyć, ale o ile się da o tyle warto o to zadbać. Nie dotyczy to wyłącznie architektury. Przenikanie się obu tych sfer w przestrzeni publicznej wzbudza wiele emocji co najmniej od czasu, kiedy to, w styczniu 1077 roku, Henryk IV, klęczał trzy dni na śniegu przed zamkiem w Canossie. Bawiący tam papież Grzegorz VII, dopiero po tak dotkliwej pokucie, przyjął cesarza cofając nałożoną wcześniej na niego klątwę. Z reguły na tym kończy się opowiadanie tej historii, czerpiąc z niej fałszywy morał. Tymczasem ma ona swój ciąg dalszy. Co było dalej?  Henryk IV popadł w kłopoty, wypowiedziało mu posłuszeństwo część książąt Rzeszy. Poprosił Grzegorza VII, aby tym razem obłożył ekskomuniką uzurpatora do cesarskiej korony. Grzegorz nie dość, że odmówił, to po raz kolejny nałożył ekskomunikę na Henryka IV. Ten nie mając wiele do stracenia, zdobył Rzym doprowadzając do tego, że papież zamknął się, jak w więzieniu, w Zamku Świętego Anioła. W tym samym roku zbuntowany lud obarczywszy Grzegorza VII odpowiedzialnością za to, że przyczynił się swym postępowaniem do wojennego spustoszenia Rzymu, doprowadził do przegonienia go z miasta. Tymczasem na Stolicy Piotrowej Henryk IV osadził, sprzyjającego sobie, Klemensa III. Grzegorz VII umarł rok później na wygnaniu w Salerno. Morał z tych sporów wymowny:  historia kołem się toczy.

niedziela, 17 stycznia 2016

Jak co roku chasydzi spotkali się w Lelowie


 
         Od piątku do niedzieli chasydzi z całego świata modlili się w Lelowie tańcząc, śpiewając, pijąc wino i paląc tytoń. W tym roku przypadła 202 rocznica śmierci Dawida Bidermana cadyka z Lelowa. Lelów, wieś położona 35 kilometrów od Częstochowy, dzięki grobowi cadyka, jest w Polsce jednym z najczęściej odwiedzanych miejsc przez ortodoksyjnych Żydów. Dzisiaj istnieje tam z prawdziwego zdarzenia ohel (grobowiec), w którym wedle tradycji spoczywają szczątki cadyka. Zbudowano go nie tak dawno. Dowożeni autokarami z lotnisk w Krakowie i Katowicach, Żydzi mają gdzie tańczyć i spiewać. Nie straszna jest im już teraz styczniowa, polska aura.
 
 
Kiedy byłem tam wiele lat temu, jeszcze przed rokiem dwutysięcznym, pojedynczych chasydów spotkać można było modlących się na tyłach małego sklepiku GS, gdzie wcześniej zlokalizowano, zrównany z ziemią w latach wojny, grób cadyka. Dojeżdżali tu taksówkami, stali w błocie przy bramie Gminnej Spółdzielni zmarznięci i niewyspani. W ostatnich latach w Polsce, wbrew niektórym, zmieniły się nie tylko drogi, stacje benzynowe i hotele, ale także ludzkie dusze. Wyzbyły się one wstydliwej pogardy dla byłych sąsiadów, z którymi kiedyś wspólnie zamieszkiwaliśmy nasze ziemie. Mimo całej antysemickiej retoryki pojawiającej się w okolicach stadionów piłkarskich, na stałe zmieniliśmy naszą świadomość historyczną i to na tyle, że w zdecydowanej większości nie patrzymy nienawistnym okiem na gości szukających dookoła nas śladów swojej przeszłości. Jakakolwiek ta przeszłość była, była przeszłością wspólną, narodów zamieszkujących ziemie Rzeczpospolitej.
 

 
Warto o tym pamiętać w dzień inauguracji Wrocławia, jako Europejskiej Stolicy Kultury.     Powinniśmy  widzieć, że chasydyzm jest jedynym żywym ruchem religijnym powstałym na ziemiach Rzeczpospolitej. Jest on częścią mozaiki, która składa się dzisiaj na szeroko rozumiany Judaizm. To też świadczy o historii tej ziemi. Nie pora, aby opisywać tu dzieje Baal Szem Towa, założyciela chasydyzmu, być może przyjdzie kiedyś na to odpowiednia chwila. Ciekawskich nieskromnie odeślę do mojej książki „Huculszczyzna. Opowieść kabalistyczna”, z której, gwarantuję, więcej na ten temat się dowiedzą.

niedziela, 10 stycznia 2016

Raj dla gwałcicieli


    Fajny dzień, w którym znów zagrała Orkiestra, a mnie po głowie wędrują jakieś ponure myśli o bestialskich gwałtach. Kiedy szukałem materiałów do prelekcji na temat gwałtów w Afryce, przez przypadek (co za nieuwaga), trafiłem na stronę Korwina Mikke i zamieszczony na niej cytat pierwszej damy Zimbabwe pani Mugabe. Jakby ktoś nie wiedział przypomnę, że Mugabe to dyktator i satrapa jakich dziś nie ma wielu nawet w Afryce. Jego cytowana przez Korwina M. żona uważa, że za gwałty odpowiadają kobiety, ponieważ zbyt wyzywająco się ubierają nosząc na przykład krótkie spódnice.
 
 
Nie jest to śmieszne, lecz żałosne, tym bardziej, że na czarnym lądzie gwałty są rzeczą powszechną i niestety należą do często hołubionej tu kultury przemocy a w żadnym razie nie są wynikiem frywolnych strojów. W Ugandzie, znanej ze swojej nietolerancji wobec homoseksualistów, minister etyki i prawości Simon Lokodo, zachęca wręcz do prewencyjnych gwałtów na lesbijkach przekonując, że to lepsze od homoseksualizmu. Strach pomyśleć, czy nie zacytuje go niebawem, któryś z polskich polityków (czy aby na pewno można używać dumnego słowa polityk?). W czarnej Afryce gwałtom sprzyjają konflikty zbrojne, wojny domowe i wędrówki uchodźców. Gwałt jest wreszcie tradycyjnym narzędziem narzucającym dominację, tak jednostce, jak i całym społecznościom. W Kongo każdego dnia gwałconych jest około tysiąca kobiet w wieku rozrodczym, co daje szokujący wynik 40 gwałtów na godzinę. Podobne statystyki panują w pozostałych krajach czarnej Afryki, z RPA włącznie. W wielu z nich za falą gwałtów idą bestialskie okaleczenia, czy jak choćby miało to miejsce w zachęcającej do gwałtów w majestacie prawa Ugandzie, galopująca epidemia HIV. Kiedy Europejczycy wypowiadają się na temat gwałtów w Afryce akcentują behawiorystyczny czynnik męski, jako sprawczy, wyrządzający zło i zagrażający ładowi tworzonemu przez białego człowieka. Rzadko akcentuje się żal wobec milionów ofiar gwałtów, biednych, nieludzko traktowanych afrykańskich kobiet. Tym samym stawiają się w pozycji pani Mugabe, czy cytującego ją pseudointelektualisty.
 
 

     Na marginesie dodam, że w Afryce, zwłaszcza w środowiskach miejskich gangów (Kinszasa, Nairobi, Kampala, czy Lusaka to wielomilionowe molochy), gwałty odbywają się także na mężczyznach. Przyjęty do gangu jest gwałcony przez kolejnych członków (porażająca dosłowność niezamierzona), stojąc przez ten uwłaczający gest najniżej w hierarchii grupy. Dopiero gdy sam kogoś zgwałci jego pozycja wzrasta i tak dalej w myśl zasady: „Im więcej zgwałcę, tym mniej ma prawo zgwałcić mnie". Pozdrowienia z Afryki!
 
 

 

niedziela, 3 stycznia 2016

O książkach 2015


 
    To już trzeci dzień stycznia, a ja nie uporałem się jeszcze z rokiem ubiegłym, pozostało kilka spraw do rozliczenia i tematów do zakończenia. Jedno jest pewne nie przeczytam już tych książek, na których przeczytanie zwyczajnie zabrakło czasu, niektóre przejdą na rok następny ale pewnie znajdą się i takie, do których już nigdy nie wrócę. Z tego względu nie warto o nich pamiętać, a tym bardziej wspominać, skupiając się na tych które z 2015 roku zapamiętam jako przeczytane. Nie było tego zbyt wiele, gdzież 2015 do roku na przykład 2013 ? Trzeba się jednak cieszyć z tego co się udało osiągnąć w niełatwej dziedzinie poszerzania horyzontu.


    Zaczęło się od dwóch klasycznych powtórek, zamierzałem do nich powrócić od lat i w minionym roku wreszcie się to udało: „Sto lat samotności” i „Mistrz i Małgorzata”. Zwłaszcza pierwsza z nich męczyła mnie od dawna, aby odnowić pamięć o Macondo i skonfrontować ją z miejscami, do których udało mi się dojechać. Było warto. Inaczej odczytałem dziś obie te książki, przed laty wyzwalały wielkie emocje, teraz emocji było mniej, ale zachwyt pozostał. Bezsprzecznie podróż do lektur sprzed lat blisko trzydziestu dała mi wspaniałe doznania. Najważniejszą książką minionego roku będzie dla mnie jednak, pokaźne w swych gabarytach, „Odkrycie nieba” – czytanie tej książki to fantastyczna przygoda, choć książka należy zdecydowanie do smutnych, pochłania jak mało która lektura. Zdecydowanie numer jeden. Wiele obiecywałem sobie po „Kolekcjonerze światów”, czytanie tej książki nie był to czas stracony, jednak po zmaganiach z „Odkryciem nieba” sięgałem po nią jak po lekturę przygodową i zdecydowanie bardziej lekką niż to się ostatecznie okazało. W międzyczasie przyszła kolei na „Utz”, absolutnie genialną mikro powieść Bruca Chatwina, pełną erudycji, piękna i tajemniczej Pragi z jej mieszkańcem - kolekcjonerem Utzem. Arcydzieło. Podobnych rozmiarów „Znak wodny” zraził mnie noblowskim parnasizmem, zbyt wysublimowana lektura czasem nie służy. Ze zmartwieniem spostrzegam, że wśród zeszłorocznych lektur znalazły się zaledwie dwie polskie książki. Po „Pióropusz” Mariana Pilota sięgnąłem bo chętnie spotykam się  z lubianą przeze mnie tematyką wiejską, jednak tym razem nie zostałem powalony, tak jak to bywało podczas wcześniejszych spotkań z Tadeuszem Nowakiem. Drugą, bardzo polską lekturą, była książka „Rzeczy - Iwaszkiewicz intymnie”, niezła podróż krętymi ścieżkami Iwaszkiewicza, który bywało, że nie miał sobie równych, a mimo to… generował sprzeczności i wędrował po meandrach, z których składa się życie, nie tak proste jak chcieliby tego politycy w swoich prymitywnych narracjach. Zawiodła mnie „Ucieczka z Raju – Lew Tołstoj”. Kobylasta opowieść o wielkim rosyjskim pisarzu i myślicielu, okrzyknięta w Rosji arcydziełem, raziła mnie stronniczością i uczynieniem z Tołstoja czegoś na wzór kukły, inteligentnej ale jednak kukły. Zatem zaczynamy od początku. Miłych lektur 2016 roku, może to być rok, w którym wyjątkowo warto udać się w inne światy.