sobota, 28 lutego 2015

Jemiołuszki z grzankami

      Ptak wielkości szpaka bywa w Polsce gościem zimowym. Wykorzystując obecność sójki, przylatuje na jej spotkanie. Na Syberii tęskno wyglądali za jemiołuszką polscy zesłańcy. Pod koniec lata stada tych ptaków odlatywały, znad syberyjskich bezkresów, kierując się na zimowiska do Polski. Nie można się było zabrać z ptakami inaczej niż w marzeniach.
    Owoce jemioły stanowią zimą, oprócz jagód głogu i tarniny, naturalny pokarm jemiołuszki. Jemioła to według etymologów „ta co chwyta i łapie”, a jemiołuszka to ta, co ją zjada. Chwyta i łapie jemioła inne rośliny - drzewa, na których pasożytuje.
 
 
Jakie korzyści przyjść mogą ze stad jemiołuszek, opisała Kucharka Litewska Wincenta Zawadzka. Zwolennikiem zgromadzonych przez nią przepisów był smakosz i noblista Czesław Miłosz. Zatem jemiołuszki z grzankami:
 
     Kilkanaście jemiołuszek, sól, bułka francuska, 20 deka masła.
„Jemiołuszki równie jak słonki i kwiczoły, nie patroszą się.
Oczyścić jemiołuszki z piór, wymyć, osolić i smażyć w rondlu w roztopionym maśle; skoro gotowe, wyłożyć na przygotowane grzanki z bułek i zalać masłem, w którym się smażyły.
Jemiołuszki mają dużą wątróbkę, chcąc mieć jej obficiej na grzankach, trzeba wyjąć, usiekać i smażyć razem z nimi na maśle; wyłożyć na środek ptaki, a ogarnirować grzankami oblanymi czarnym od wątróbki masłem”.
              
Wszystkim smakoszom życzę pomyślnego odławiania fruwających jemiołuszek. Pamiętajmy, że potem trzeba je zabić we własnych dłoniach. Aby danie warte było przygotowania według starego przepisu, trzeba złapać i uśmiercić co najmniej tuzin ptaszków, zważywszy że jemiołuszka wielkością nie przerasta  szpaka. Można też małe ptaszki piec przez godzinę w piekarniku zawinięte w cienko rozwałkowane ciasto makaronowe. Będą wówczas tak kruche, że zjada się je nawet z kostkami. W podobny sposób można przygotowywać danie nawet z  wróbli. Smacznego.
 

środa, 25 lutego 2015

Byczki w Delcie Dunaju


W delcie Dunaju, najbardziej doskwiera brak… wody. Nikomu nie uda się wybudować tam studni, a o sieci wodociągowej należy zapomnieć. Oczywiście mam na myśli wodę do picia, bo brunatnych wód Dunărea, jak zwą Dunaj Rumuni, jest tam pod dostatkiem. W górę rzeki, wprost z Morza Czarnego, płyną pełnomorskie statki, docierając do portów w Tulczy i Galati. Wyrzucają po drodze wodny balast, wynurzając swe pordzewiałe kadłuby. Wraz ze zbędnym balastem trafiają do wód delty, będącej rezerwatem biosfery, bakterie z całego świata; od Panamy do Tajwanu. To dzięki tym praktykom w dolnym Dunaju rozwinęły się niezwykłe formy życia. Wody delty zamieszkują stwory i potwory, dla których sensownego odniesienia nie znajdziemy nigdzie, nawet w głębokich, zimnych rynnach, jakimi są jeziora Szkocji. To fauna prawdziwie endemiczna. Podobnie rzecz ma się z roślinami. Drobnoustroje powodują coraz to nowe choroby, stąd właśnie atakujące ludność Europy rozmaite frakcje bakterii coli i nowe, odporne na dotychczas znane szczepionki frakcje wirusów grypy.



 W Galati, podwójnego, bo zarówno za życia jak i po śmierci, pecha miał Mazepa, hetman kozacki - stracił w tym mieście wspomniane życie, za to został godnie pochowany. Grób Mazepy ostatecznie splądrowali jednak Turcy, ciało spławiając w wodach Dunaju.
        Brak dostatku wody pitnej nie oznaczał braku ryb. Ich zakup w delcie polegał w naszym przypadku na podpłynięciu łodzią motorową do jednego z od dawna zacumowanych statków. Był blady świt, nad wodą unosiła się wiosenna mgła, przenikliwe zimno docierało do mojej sypialnej kajuty, gdy nagle… łup, łup, łup! Nieprawdopodobny hałas rozdarł ciszę, płosząc ptaki i zrywając ze snu nawet nieboszczyków, unoszonych falami Dunaju do morza. To Fiodor, lub jak ktoś woli inaczej, Teodor, właściciel naszej łodzi, walił młotem w burtę zacumowanego statku. Efekt był natychmiastowy:

- Czego? - rozległo się zapytanie zaspanego ukraińskiego marynarza.

- Ryby są? - zapytał Fiodor.

- A pieniądze są? – Odpowiedź padła w momencie, gdy wzdłuż burty spuszczano już przywiązane do łańcucha wiadro.

Pieniądze powędrowały w wiadrze na pokład statku, po czym tą samą drogą, w tym samym wiadrze, trafiło do nas kilka kilogramów świeżych czarnomorskich śledzi zwanych jak kto woli: „sliotki” lub po prostu „byczki”. Oprawienie ich zajęło Fiodorowi kilka minut, po czym spłukał czerwony od krwi pokład łodzi, chlusnąwszy na niego kilkakrotnie wodą z wiadra. Woda zaczerpnięta na samym końcu przeznaczona została na opłukanie ryb. Śniadanie gotowe, jeszcze tylko sól i szybkie opieczenie ponacinanych w  poprzek śledzi na rozgrzanej nad palnikiem metalowej płycie. Pięć minut i jemy smaczne śledzie, popijając je wodą z zapasów, jakie zawczasu przygotowałem. Tylko Fiodor popijał śniadanie wodą z Dunaju. Czerpał ją do przeciętej w połowie plastikowej butelki. Brązowawa  woda z Dunaju! Nikt z nas tego by nie przeżył! Fakt, że była ona schłodzona poranną bryzą,  stanowił  marną pociechę. Śledzie spożywane w takich warunkach mają smak jedyny, otrzymują bowiem gdzie indziej niedostępną przyprawę - tkwiący we mgle słony posmak pobliskiego morza.

poniedziałek, 23 lutego 2015

Chwała huculistom


Chwała huculistom - Tatarów 1902 (fragmenty)

 

       Tak się złożyło, że po ukazaniu się książki "Huculszczyzna. Opowieść kabalistyczna" odezwało się do mnie kilka osób, mających sporo do powiedzenia o owym raju wśród gór. Szczególnie miło zabrzmiały dobre słowa skierowane do mnie z Niemiec od sędziwego już syna Stanisława Vincenza - Andrzeja i jego żony Joanny Vincenz. Nie ukrywam, że dodały mi odwagi i pewności siebie. Między ludźmi, wśród których moja książka wzbudziła pozytywne odczucia, była mieszkająca w Nysie malarka Jolanta Tacakiewicz-Lipińska, której wujem był właśnie Władysław Jarocki - kronikarz Huculszczyzny z wyboru, malujący obrazy zainspirowane ludźmi, żyjącymi w karpackiej arkadii. Wśród pamiątek rodzinnych znalazła ona nigdzie nie opublikowane wspomnienia Władysława Jarockiego i kilka magicznych zdjęć z Huculszczyzny z 1902 roku. Jeden z fragmentów wspomnień dotyczył pobytu artysty w Tatarowie nad Prutem.

 Tatarów 1902
Gdy wahałem się, co robić, przygotowany już pobyt w Tatarowie bardzo mi odpowiadał. Było to przede wszystkim w kraju, co miało dużą wagę. Zadecydowałem i pojechałem. I tak zaczęła się moja "era huculska". Towarzyszami jej byli Pautsch i Sichulski. Malowaliśmy razem i nie razem, nazywani huculistami, tym epitetem starano się nieraz dokuczyć.
Raj obiecany, leśniczówka była pięknie położona. Tuż za domem stary szpilkowy las nad górskimi krzakami malin, w lesie siedziba cietrzewi. Przed domem gościniec na Węgry, poza nim zamarznięty Prut z zielonawą przelewającą się wodą w przeręblach. Wieczorem przy księżycu pojawiały się wydry, baraszkujące za rybami. A dalej znowu gęste lasy państwowe, ciągnące się aż na drugi bok wąwozu, dziewicze, nietknięte siekierą, pełne jeleni i różnorakiej zwierzyny. Przeciągały dziki, nocą do stajen dobierały się wilki i lisy do kurników, jak opowiadali Huculi. A nad leśniczówką dwie duże połoniny, wyrąbane w lesie z otwartym widokiem na ciągnące się w dal łańcuchy gór. Na tych połoninach usadowiły się dwa gazdostwa huculskie. Wasyla i Iwana, pijaka, chłopa o długich, opadających na ramiona kudłach. Obydwa te staroświeckie gospodarstwa ze stogami siana, przykrytymi daszkami, z malowniczymi kunsztownie zbudowanymi z żerdzi płotami huculskimi, biegnącymi zygzakami daleko przez połoniny, to był teren naszych studiów malarskich
 ( ... )
Byliśmy zadomowieni. Huculi ci chętnie nam pozowali, gdyż przynosiło im to drobny, ale stały dochód codzienny.
W styczniu i w lutym rozkładał nam gazda długowłosy, barwne łyżniki na ganku chaty od słonecznej strony, na nich zażywaliśmy zasłużonej sjesty po pracy. Wczesną wiosną wpatrywaliśmy się w wiosenne obłoczki i słuchali krzyku ciągnących się wysoko w górze sznurów dzikich gęsi i kaczek. Bezpośrednio nad nami wiódł je coroczny ciąg na północ.
W połowie maja Huculi wypędzili swoje owce i bydło na połoniny rozciągające się na dużej przestrzeni między szczytami Chomiak i Siniak. A my podążaliśmy za nimi.
Zbudowano dla nas piękną kolibę, do której wywiózł nasze graty na objuczonych koniach nasz chłopak do wszystkiego - Iwan. W leśniczówce odległej od koliby o 4 godziny drogi, założyliśmy nasz punkt zaopatrzeniowy, którym zaopiekował się nasz niezawodny, poczciwy leśniczy, dostarczając nam mięso, chleb i inne artykuły. Wzięliśmy też potężną ilość konserw wojskowych, które wydostał Pautsch jako rezerwowy kadet pułku ciężkiej artylerii.
Koliba nasza, jak wszystkie huculskie - ośmioboczna, tym różniąca się od tatrzańskiej, miała wewnątrz przy ścianach wokół ławy, służące nam za legowiska. Były wygodne, gdyż wyścielone rolkowymi materacami, miały pościel i ciepłe koce. Podłoga była wyłożona deskami lekkim spadkiem do środka, w którym było miejsce na ognisko, palące się dzień i noc. Ogień utrzymywał Iwan, zbierając i rąbiąc powalone wiatrem pnie. Było nam ciepło i wygodnie. Koliba nasza zbudowana ze świeżego drewna wyglądała bardzo malowniczo. Przebywaliśmy w niej dwa miesiące. Zaraz na początku zaczęliśmy odwiedzać sąsiadujący z nami poza lasem ogromny "koszar" z kilkunastoma pastuchami, stadami owiec i baranów, liczących pewnie około 2000 sztuk. Początkowo próby nawiązania stosunków szły opornie. O malowaniu tych interesujących motywów nie było mowy. Pastuchy z siekierami w ręku krążyli wokoło zagrody koszara nie pozwalając nam nawet zaglądnąć do wnętrza. Bali się, że spadną na bydło jakieś czary i owce zaczną chorować- "zgłaziat ich pany". Sytuacja stała się napięta. Zawiadomiony leśniczy, nasz opiekun, przyszedł do nich z dwoma "pebereżnikami"(leśniczymi) i wytłumaczył, że tu nie ma, o czym mówić, najjaśniejszy nasz "cisar" nie ma czasu jeździć po wszystkich zakątkach "swego kraju", a chcąc znać wszystkie potrzeby swoich ludów, posyła tych panów "malariw", aby mu dostarczyli obrazy  przedstawiające życie "jeho narodiv" i dlatego nie wolno im przeszkadzać, a jeśli by się ktoś ośmielił  to on "pan liśnyj" postawi swoje straże leśne naokoło połoniny i każe zastrzelić każdą kozę wyrządzającą szkodę w lesie przez obgryzanie szczytów sadzonek. To poskutkowało, Huculi zrozumieli sytuację, wszelkie obawy czarów zniknęły. Zapanowała najzupełniejsza harmonia, tym większa, że mieli u nas zarobki, dostarczając nam co dzień nabiału i otrzymując zapłatę jako modele. A gdy przepędzali swoje stada przez naszą niewielką polankę  zawsze znaleźli u nas poczęstunek, co sobie bardzo cenili.
       Tyle wspomnień Władysława Jarockiego. Dodam, że na równi z Huculszczyzną Jarockiego fascynowały Tatry i Podhale. W 1920 roku poślubił córkę Jana Kasprowicza – Annę. Znana miłośnikom Zakopanego willa Jana Kasprowicza – Harenda była własnością Jarockich, do dziś znajduje się tam kolekcja obrazów Władysława.
 
 
      Cały tekst opublikowany został w książce „Teatralium”, wydanej przez Muzeum Śląskie w Katowicach. Unikatowe zdjęcia wykonane na Huculszczyźnie przez Władysława Jarockiego publikuję dzięki uprzejmości Pani Jolanty Tacakiewicz - Lipińskiej.







 

wtorek, 10 lutego 2015

Kulturalne 27 godzin


Nie ma Kraków konkurencji na kulturalnej mapie Polski. Spędzając tam półtora dnia można nasycić ducha doznaniami niezwykłymi i niedostępnymi w innych miastach. Bliski mi Poznań, wydaje się tu szczególnie blado wypadać, zdarzają się w nim fajerwerki, ale to raczej odstępstwa od reguły. Regułą w Krakowskiej kulturze bywają: nadmiar, przesyt, nasycenie. Półtora dnia w stolicy Małopolski rozpocząłem od wizyty w Bibliotece Czartoryskich , tu troszkę naukowo, odnalazłem Kancjonał Szamotulski wydrukowany na Zamku w Szamotułach, w 1651 roku przez Aleksandra Aujazdeckiego - Jedno z największych „szamotulianów”, na jakie się kiedykolwiek natknąłem. Z biblioteki tylko kawałek drogi na Rynek Główny, do Międzynarodowego Centrum Kultury, zarządza nim pasjonat Galicji profesor Jacek Purchla. To właśnie Galicja jest tematem prezentowanej tam wystawy zatytułowanej nie inaczej jak „Mit Galicji”. Obiad na Brackiej i kawa w Jamie Michalikowej, to rytuały godne popołudnia. Wieczorem, o 19. 15, trzeba już być w Narodowym Teatrze Starym, na kolejnej sztuce wyreżyserowanej przez prawdziwego obrazoburcę za jakiego uchodzi Jan Klata. Reżyser i dyrektor teatru, w jednej osobie, pojawił się osobiście. Tym razem zabrał się za Króla Leara, w zasadzie wymaga to odrębnej relacji, może kiedyś napiszę o rozstawaniu się z władzą według Szekspira. Sztuka zakończyła się po dwudziestej pierwszej, zatem czas na Kazimierz. Na skrzyżowaniu Dietla ze Starowiślną czekał już Piotr Lutyński, a w „Alchemii” reszta znajomych. Trochę Świetlickiego. Dalej wypadało już tylko wspólnie pójść do Pięknego Psa, którym to klubem niezmiennie zarządza Kiwi, postać można rzec elektryczna (właśnie elektryczna, a nie energetyczna czy elektryzująca). Czasy nadeszły takie, że około drugiej należy spocząć.
 
Następnego dnia starczyło sił na obejrzenie wystawy Olgi Boznańskiej w Muzeum Narodowym, dwa piętra wyżej przypomniałem sobie kolejność, w jakiej wiszą obrazy w Galerii Sztuki XX wieku. Znam ją na pamięć. W drodze na autostradę krótka wizyta w MoCaKu. Wszystko zamknęło się w 27 godzinach. Zaczarowany świat.