Dojeżdżając
do Zakrzewa, zakręt za zakrętem, mijałem położone na północnych rubieżach
województwa wielkopolskiego, krajeńskie wioski. Krajna to ziemia na skraju, tu
kiedyś kończyła się Polska. Analogicznie patrząc z drugiej, zachodniej strony,
kończyły się tu Niemcy. Jakże kusi poprowadzenie etymologicznej wycieczki w
stronę odległej Ukrainy. Za kierownicą niemieckiego auta siedział znakomity
poznański fotografik Andrzej Grabowski, to on namówił mnie do napisania
opowiadania. Inspiracją miały być wykonane przez niego fotografie Roku
Obrzędowego, cyklu obrazów zrealizowanych w 1937 roku, przez Janinę Kłopocką, w
Domu Polskim w Zakrzewie. Odtąd miałem spory kłopot z Kłopocką. Świadomie
postanowiłem abstrahować od dokumentowania losów artystki. Pogmatwane losy
autorki Znaku Rodła pozostawiam dociekliwości historyków. Patrząc na obrazy, starałem się dostrzec
ślady bliskie ideom Zadrugi. Ponoć za sprzyjanie temu antyklerykalnemu,
neopogańskiemu ruchowi komuniści aresztowali po wojnie Janinę Kłopocką. Ona
sama musiałaby nam opowiedzieć, jak było naprawdę. Nie miałem prawa oceniać jej
życiowych wyborów, dodawać do nich niczego, ponad to, co wyczytałem z
zakrzewskich obrazów. Łatwo o nadinterpretację i grzech nadużycia. Przyjrzałem
się utrwalonym na ścianach Domu obyczajom. Z ascetycznych kolorów spływa
spokój. Choć to malowane na tynku freski, widać drzeworytniczy zmysł artystki,
wyuczony w pracowni Władysława Skoczylasa. Harmonię pomiędzy ludźmi a naturą
oddawała duchowa prostota obrazów. Symbioza piękna z dobrem i malarska
dyscyplina dały klarowną kompozycję. Wszystko niczym u miejscowych kucharek, w
ich sztuce gotowania potraw smacznych, wyważonych i pożywnych. Tylko tak
powinniśmy dziś opowiadać o Janinie Kłopockiej, nie znamy wszak, skądinąd, jak
tylko z książek, komplikacji świata, w którym powstała jej najsłynniejsza
malarska praca. Świadectwa, nawet pozornie rzetelne, bywają złudne. Świat jest
pełen niuansów, których nie uświadczymy w dokumentach, brak ich nawet w
subiektywnych relacjach świadków. Historia to zaledwie sztuka spekulacji. Nie
da się jej zbadać szkiełkiem i okiem, zmierzyć i opisać wedle z góry ustalonych
wzorów. Opisywanie dziejów zawiera w sobie coś, czego przewidzieć się nie da, a
co w decydujący sposób wpływa na ich bieg – to niedające się żadną miarą
przewidzieć ludzkie emocje.
1
W styczniu 1933 roku nastały złe czasy,
szaro-brunatne, niespokojne, zimne i hałaśliwie rozkrzyczane. To wówczas
ludziom zamieszkującym krajeńską ziemię zaczęły od wilgoci skręcać się włosy.
Zresztą nie tylko im. Później rozmiękały im nawet paznokcie, przybierając przy
tym siny kolor. Mieszkańcy Krajny, znani dotąd z prostych jak druty włosów,
budzili się zaskoczeni płowymi puklami loków na głowach. Włosy większości ludzi
przypominały sprężynki, kłębiły się niczym bujna koniczyna, te zaś rosnące
rzadziej, wiły się niczym perz. Większy problem był z paznokciami, nie nadawały
się do niczego. Nie dało się przykręcić nimi nawet najmniejszej śrubki. Nie
dziwota, do czasu gdy dzieje się ta historia, z małymi przerwami padało już
siódmy rok. Powietrze przesiąkło wilgocią, dawno już przestały się jej opierać
drzewa, drogi i domy. Woda szczególnie dawała się we znaki ceglanym murom,
odparzała tynki, drążyła kanaliki w miękkich fugach. Wilgoć tworzyła na
fasadach budynków plamy i zacieki, niczym liszaje świadczyły one o jakiejś
zakaźnej chorobie toczącej dużą wieś, prawie miasteczko. Belki podtrzymujące na
strychach dachowe więźby ledwie opierały się wodzie, chłonąc ją nie tylko z
powietrza. Leniwie, wąskimi strumyczkami, woda płynęła bezpośrednio po
heblowanym drewnie, kapiąc na utwardzone gliną stropy. Kropelka po kropelce
wodę wchłaniała sucha zazwyczaj glina, teraz, z każdym kolejnym jesiennym
dniem, powoli zmieniająca się w błotnistą, żółtą maź. Było zbyt wcześnie nawet
na śniadanie, kiedy z podwórza należącego do kowala Wernera Kuhnke wytoczył się
wóz zaprzężony w jednego, kroczącego pomiędzy dwoma dyszlami, konia.
– Hüh, Hans! Woźnica, będący już jednak dawno po
solidnym wiejskim śniadaniu, niedbale machnął batem, koń szarpnął wozem i wyciągnął
wóz na bruk. Koła zaturkotały z przeraźliwym hałasem i potoczyły się po
czerwonobrązowych kamieniach wybrukowanej ulicy. Kamienie wymyte w
dwutygodniowym deszczu mieniły się niczym opale. Niejeden przybrał odcień
fioletu, inny uciekał swą barwą w stronę bordo. Hans idealnie wkomponowywał się
w owe kamienie swoją nieokreśloną maścią. Patrząc z góry, z okien
któregokolwiek z piętrowych domów, można było rzec, że umaszczenie zlewało się
z brukiem. Zaspanym oczom mogło się wydawać, że ożyły ułożone na ulicy
kamienie. Koń powolnie reagował na komendy woźnicy, przyzwyczajał się do nowych
podków, co chwila któraś z nich ślizgała się na mokrym bruku, wprawiając
pociągowe zwierzę w konsternację. Przyjechał do miasteczka przed dwoma
godzinami aż z Lugetal. Polacy nazywali jego wieś, nieco prześmiewnie –
Peterkowo. Faktycznie, od dwustu lat najpopularniejszym męskim imieniem
nadawanym we wsi, było imię Peter.
Gospodarz, jak wszyscy, z wyjątkiem jedynego w jego
wiosce Polaka, był Niemcem. W zasadzie chwalono sobie wzajemne sąsiedztwo. W
wiosce, do której właśnie przyjechał, mieszkańcy mówili wyłącznie po polsku.
Większość ludzi w okolicy, podobnie jak kowal Kuhnke, mówiła naprzemiennie, po
polsku lub po niemiecku. Było to tak: Polak spotykał Polaka, zagadywał do niego
po polsku, Niemiec – Niemca, to rzecz jasna „szprechali” po niemiecku, problem
pojawiał się, gdy Polak spotykał Niemca. W takiej sytuacji przyjęło się, że gdy
Polak przychodził w interesie do Niemca, mówił po niemiecku, a jak Niemiec do
Polaka, to rozmawiali po polsku. Inaczej było w urzędach. Tam Polak zawsze
przychodził do Niemca, dlatego mówiono w nich po niemiecku, co prawdę mówiąc
nikomu wielce nie przeszkadzało. Nawet to, że w szkołach uczono dzieci po
niemiecku, nikogo wielce nie dziwiło. Utarło się przekonanie, że niemiecki
lepiej nadaje się do czytania i pisania.
Wóz przetoczył
się w poprzek ulicy. Minął dwóch starych Żydów. Pozostało ich w okolicy
niewielu, większość dawno wyjechała w głąb Niemiec. Najbliższa Dawidowa
świątynia od wilgoci chyliła się ku upadkowi. Jej dach ledwie już chronił przed
deszczem. Dzisiaj Żydzi mieli święto, ledwie kilku, mieszkających jeszcze w
okolicy, za chwilę rozpocznie sobotnie modły. Dobrze widział wyniosły kościół – najokazalszy
budynek w wiosce. Wzniesiony z czerwonej cegły, niczym czerwona piramida
górował majestatem nad miastem. Poza swoją funkcją, był on schronieniem sów,
nietoperzy i pustułek. Miasteczko było otwarte dla wszystkich. W czasach
naznaczonych początkiem tej historii, tradycyjna lokalna otwartość chyliła się
już jednak ku końcowi. Winne temu były rozmaite ideologie. Woźnica zdawał się
tego nie dostrzegać, podobnie jak miejscowi: fryzjer, rymarz, piekarze,
rzeźnicy, bednarz, kołodziej i kilku murarzy. Był sierpień 1939 roku. W
miasteczku nie mieszkało wielu młodych mężczyzn, od czerwca wyjeżdżali, jeden
po drugim, w transportach po kilku, kilkunastu a ostatnio nawet po trzydziestu
naraz. Mobilizacja; wzywała na ćwiczenia i coraz to nowe manewry. Miejscowi
Niemcy i Polacy ramię w ramię przygotowywali się do ponownego bicia Francuzów,
szerzących, jak powszechnie mówiono, czerwoną, bezbożną zarazę. Pamiętano, jak
przed laty, w nieodległym Proch, osiedliła się pewna polska rodzina. Osadnicy
przybyli z Francji. Dokładnie przyjechali z Lille, tam pracowali w fabryce,
tutaj pomagali w majątku – mówiono o nich, że to komuniści. Nikt nigdy nie
widział ich w kościele, a niemiecka policja raz po raz robiła w ich niewielkim
mieszkaniu rewizje. Kibicowano policji, niechby coś znalazła i pognała precz
obce tałatajstwo. Tak myślący mieszkańcy miasteczka chętnie jechali walczyć z
czerwoną francuską zarazą na front, ciesząc się, że darmo poznają kawał świata.
Byle przy tym nie szkodzić Polsce. Tego nie pozwalało im wyniesione z domów
wychowanie. Bicie komunardów i nie bojących się Boga wolnomyślicieli nikomu z
tutejszych nie szkodziło. Bo co by nie mówić, Niemcy mieli przed Bogiem
respekt, modlili się, stąd Bóg darzył im nienajgorzej.
Tymczasem koń doczłapał pod kościelną bramę. Woźnica
uwiązał go do jednego ze specjalnie w tym celu wbitych w mur kółek. Koń uderzał
podkutym kopytem o bruk, jakby chciał dopasować nowe podkowy, a może po prostu
wystukiwał sobie jakąś końską melodię. Tak łatwiej znosił padający na grzbiet
deszcz i uciążliwe, spływające do oczu, krople wody. Skórzane orenklapy
ograniczające koniowi widoczność były dla zwierzęcia wystarczająco dokuczliwe.
Gospodarz nazywał się Graetz, nie był katolikiem, co nie było niczym
nadzwyczajnym u miejscowych Niemców. W żadnym jednak razie nie przeszkadzało mu
to sprzedawać na polskie probostwo ziemniaki. Czyste, umyte, jak to u Niemców.
Było świeżo po pierwszych wykopkach.
– Szczęść Boże – powiedział po polsku do kościelnego,
który najwyraźniej ucieszył się na jego widok. Wypakowali dwa jutowe worki
pełne wczesnych ziemniaków, wcześniej jeden zostawił u kowala, w zamian za
podkucie konia.
– A pamiętał pan o specjalnych okazach?
– Ja, ja – odparł Peter, wynosząc z wozu wiklinowy
kosz pełen nieforemnych, ogromnych kartofli.
– Ale pyry – zachwycił się pochodzący z Poznańskiego
kościelny, przestając z przejęcia dłubać w nosie, te wielkie będą na plyndze…
dla proboszcza, dodał po chwili, choć było widać, że sam czuł już smak owych
plyndzy ze świeżych pyrów.
– Mam coś jeszcze dla waszego księdza – to mówiąc
Peter wyjął z wozu kolejny wiklinowy kosz pełen dorodnych, rudych rydzów.
– To z naszego lasu – powiedział, dodając, że w tym
roku grzybów jest tyle, że nie nadążają ich zbierać. W tamtych czasach okolice
Lugetal słynęły z grzybów. Lasy rozpościerały się na zachód od wioski, akurat
od strony gdzie znajdowało się gospodarstwo Graetza. Rzeka zawsze zapewniała
odpowiednią ilość wilgoci, teraz w deszczowych czasach, nie miało to większego
znaczenia. Starczyło pójść ze wsi wzdłuż rzeki, aby nazbierać wszystkiego, co
las dawał w wielkiej obfitości. Padający deszcz sprzyjał grzybom, a widać nie
za bardzo przeszkadzał ziemniakom.
– Szczęść Boże, Piotrze – z sieni wyłoniła się
korpulentna, zdecydowanie pucołowata, postać proboszcza. – A wejdziecie na małą
herbatę? Proboszcz skrzyżował ręce na opasłym brzuchu. Służył parafianom od
niedawna. Nastał tu po legendarnym księdzu Domańskim, zmarłym w kwietniu tego
roku.
– Bóg zapłać – odpowiedział po chrześcijańsku Niemiec.
Nie będę robił nieporządku. Cały przemoczony, niemal ociekał wodą.
– Ksiądz pozwoli, wejdę na chwilę do kościoła,
popatrzę na nasze obrazy. Mówiąc „nasze” nie wiadomo, co miał na myśli, czy to,
że były nasze wspólne, miejscowe, czy może ich, niemieckie. Pewne było, że nie
były protestanckie, skoro niemal na co drugim z nich widniała postać Matki
Bożej, przez protestantów zwanej zwyczajnie Marią.
– A, idź, idź, może będzie z tego co dobrego – ksiądz
stracił zainteresowanie dla gościa, z ulgą przyjąwszy wiadomość, że jednak na
herbatę nie wejdzie i nie nabrudzi w sieni, dalej musiałby, rzecz jasna, zzuć
buty. W takiej obfitości ociekającego deszczową wodą nawet nie byłoby gdzie
posadzić, bo przecież nie przy stole w jadalni, a i w kuchni gosposia nie
pozwoliłaby mu usiąść przy stole. Nie dość, że mokry to jeszcze luterański
innowierca, co to pewnie diabła w zadek całuje – takie miała zdanie na temat
gościa.
Peter poszedł z plebani wprost do kościoła. Nad
chodnikiem rozłożyły swe gałęzie wyniosłe drzewa, ich gałęzie słaniały się pod
ciężarem wody. To, że nie zalegały wprost na chodniku, zawdzięczały solidnemu
ogrodzeniu, stanowiącemu teraz także podporę dla pozornie rozmiękłych konarów.
W kruchcie minął stary, jak świątynne mury, krucyfiks. Cofnął się, dotknął
prawą ręką stóp Chrystusa i przeżegnał się po chrześcijańsku. Nie dotknął
jednak święconej wody, zebranej w kamiennej misie. Wszedł do kościelnej nawy.
Siedziało w niej kilkanaście otulonych w chusty kobiet, same staruszki. Nie
wszystkie milczały, niejedna modliła się głośno o wspomożenie dla dopiero co
zabranych do wojska synów i wnuków. „Wyglądają jak czarne kukły” – pomyślał
Peter, nie zważając na obraz patronki kościoła. Przedstawiał on Matkę Boską;
Peter nijak nie mógł pojąć, jak można się do niego modlić. Było to dla niego
bałwochwalstwo w czystej postaci. – Nie będziesz miał Bogów cudzych przede mną
– wyszeptał po niemiecku i wyszedł z kościoła.
Mimo wszystko wnętrze świątyni przywołało dumę z tego,
że jest Niemcem. Tchnęło Dürerem, Cranachem, Holbeinem, Grünewaldem. Peter znał
ich obrazy z książek, przywożonych do parafialnej szkoły przez protestanckich
duchownych, prawdziwe perełki, nie jakieś płaskie malowidła z wyobrażeniem
kobiety. „Niemcy dawały tej ziemi to, na co sama nigdy by się nie zdobyła” –
medytował Peter. Odwrócił się w stronę wyjścia. Tymczasem koń mókł na deszczu,
pierwsze lekko pożółkłe liście klonów spadały jeden po drugim, niektóre
niesione wiatrem przyklejały się do dziwnie maszczonej sierści zwierzęcia,
wzdrygającego się, co jakiś czas, aby zrzucić z siebie owe zapowiedzi
nadchodzącej jesieni. Z oddali dochodził śpiew kadetów, kolejny oddział
maszerował, kierując się w stronę dworca kolejowego.
Jednak nie kościół był celem wizyty Petera Graetza.
Poprzedni proboszcz pozwalał mu oglądać obrazy, namalowane przed dwoma laty w
ludowej świetlicy. Wykonała je przybyła z Berlina Polka. Niby przyjeżdżała tu
na wakacje, spacerowała, zbierała zioła, a tak naprawdę malowała te „ich”
święta. Zapadły mu w pamięć i nie dawały spokoju. Wzmogło się to zwłaszcza
ostatnio. Od kilku tygodni odczuwał wielką chęć oglądania tych sielskich scen,
jakby za chwilę miały zniknąć. Nie pytając nikogo o zgodę, wszedł do Domu
Polskiego. Wydawało mu się, że za przywiezione ziemniaki należy mu się podobny
przywilej.
Najbardziej lubił przyglądać się ptaszkom. Odkrywał
coraz to nowe. Było ich tu całkiem sporo. Jaskółki nad głowami dziewcząt,
wróble odprowadzające wyświęcaną krowę na pastwisko. Bliskie były mu wrony,
spokojnie wybierające robaki spod nóg siewcy. Ten nad procesją to chyba skowronek – pomyślał. Kiedy Polacy mają procesję?
Nie mógł sobie przypomnieć. Brakowało mu tylko bociana, był za to ul z
miododajnymi pszczołami. Sam miał kilka rojów, szczerze podziwiał pszczoły: ich
pracowitość i zdolność podporządkowywania się nadrzędnemu celowi. Ten ul był,
według niego, zdecydowanie mało niemiecki. Nie będzie z niego wielkiego pożytku
– myślał Peter. Tego dnia przyglądał się obrazom wyjątkowo długo. Po co
przychodzić do polskiej świetlicy? Narysuję je dla siebie, takie same i zabiorę
ze sobą gdziekolwiek pojadę. Tak właśnie wymyślił.
Cmoknął na konia. – Hans – ledwie mruknął Peter – nie
musiał wymawiać imienia, zwierzę samo wiedziało, że nareszcie nadszedł czas
powrotu do odległej stajni. Rozmoknięte kopyta z trudem utrzymywały nowe
podkowy, dopiero gdy wyschną, gwoździe szczelniej zakleszczone zostaną w
stwardniałej tkance. Wracali do domu, mieli do przejechania kilka kilometrów
polem i lasem, bardziej zmoknąć już się nie dało. O ile na Hansa czekała gwarna
stajnia z meczącymi kozami, świniami kwiczącymi za ścianą, dwiema muczącymi
krowami i cielakiem, stojącym przy jednej z nich, o tyle na Petera nie czekał
nikt. Od przeszło roku był wdowcem, żona umarła rodząc martwe dziecko, ta
podwójna tragedia dotknęła go do tego stopnia, że długo wahał się nad sensem
wiary. Kobieta nie mogła urodzić źle ułożonego w łożysku dziecka. Przyjechał
felczer, rozciął jej podbrzusze niczym rzeźnik, naostrzonym na podwórkowym
kamieniu metalowym nożem. Polała się krew, a ona umierała w męczarniach. Nie
było rady, Bóg zawiódł oczekiwania Petera. Został sam i nie za bardzo wiedział,
czy potrafi ten nienaturalny stan rzeczy zmienić. Wracając z miasteczka, mijał
położony przy wjeździe do wsi cmentarz, skręcił w jego stronę. Cmentarz
przypominał mały dworski park, kasztany i lipy powoli zasypywały go już liśćmi.
Padający deszcz spowodował, że tego dnia stał przy grobie krócej niż zwykle.
Wiedział, że zmarła życzyłaby sobie, aby jak najprędzej ktoś zajął jej miejsce
przy kuchennym piecu. Kobieta, którą sobie upodobał, była Polką, do tego, rzecz
jasna, katoliczką. Takie załatwienie sprawy na pewno nie ucieszyłoby zmarłej.
Peter wiedział, że wybrana Polka nie stanie u jego boku, póki żyje jej brat. Po
cichu liczył, że ten nie wróci z wojska, do którego trafił przed kilkoma
tygodniami. Teraz zastanawiał się, czy samemu nie warto mu było wyjechać,
odnaleźć go w ćwiczebnych okopach i zamordować bagnetem. Nie miał jednak żadnej
pewności, że trafi do tej samej jednostki, w której służy brat Marianny, bo tak
na imię miała upatrzona przez niego polska dziewczyna. Zastanawiał się, jak po
podobnym bratobójstwie mógłby palić z nią w jednym piecu, siadać przy tym samym
stole i kłaść się do jednego łóżka? Z siostrą swej ofiary! Myśl o takim
załatwieniu sprawy nie dawała mu jednak spokoju. Prześladowała go w dzień i, co
mniej dziwi, w nocy. Mieszkańcy
okolicznych wiosek niemal w komplecie ćwiczyli już w okopach strzelanie do
Francuzów, a ostatnio nawet do Polaków. Prędzej czy później przyjdzie im ze
sobą walczyć. Peter, gospodarz samotnie doglądający gospodarstwa, nie był
powoływany do wojska. Oprócz gospodarzy poboru unikali jedynie mieszkańcy
okolicznych dworów. Hrabiostwo nie garnęło się do wojenki, nie dlatego, że było
zbyt mało patriotyczne. Mający oficerskie szarże ziemianie, chętniej widzieli
się na defiladach niż na froncie. Część z nich wykpiwała się od służby,
wynajdując choroby. Nie był to z ich strony wielki wysiłek, w dużej części byli
oni admiratorami nowej angielskiej mody, paląc opium lub zażywając morfinę. Ich
organizmy były w takim stanie ogólnej degeneracji, że na nic zdałyby się na
wojnie. Mogliby co najwyżej doglądać chorych w lazaretach, ale to była domena
kobiet, pochodzących często z zamożnych niemieckich rodzin. Słowem, nawet tam
się nie nadawali. Było też prawdziwe junkierstwo, zapatrzeni w wodza straceńcy,
pragnący pomścić poległych na wojnie światowej ojców i braci. Oni jednak byli
już w armii od dawna.
Uwolnił konia z zaprzęgu. Pozbawiony uprzęży Hans sam
powędrował do stajni. Peter napalił w kuchennym piecu. Naukładał pod fajerkami,
ile tylko się dało, drewna. Suche, smoliste szczapy szybko zaczęły dawać
oczekiwane ciepło. Ułożone w drewutni drewno dawało gwarancję ciepła najmniej
do połowy zimy. Reszta opału trafi tam w czasie mroźnych dni stycznia i lutego,
kiedy, pomagając przy wyrębie, można będzie koniem wyciągnąć z lasu sztywne od
mrozu drewniane konary. Jeszcze zanim rozgrzały się białe kafle, z których
zbudowany był piec, ciepło zaczęło buchać od metalowej płyty i stojącego na
niej czajnika z wodą. Otworzył wmurowany w piec piekarnik, przyjemne ciepłe
powietrze zaczęło wypierać z kuchni wilgoć. Mokre ubranie rozwiesił na
przytwierdzonej do pieca mosiężnej poręczy. Kraciasta koszula, czarne spodnie,
lniana bielizna, poprzecierane onuce, wszystko zawisło, napełniając kuchnię
mdłym zapachem schnącej odzieży. Na otwartej klapie piekarnika postawił
skórzane buty. Wcześniej zostawił w sieni ociekającą skórzaną pelerynę i
nasiąknięte wodą koce, którymi obłożył nogi w czasie podróży. Uchylił okno,
zaparowane szyby zaczęły odzyskiwać swoją chwilowo utraconą przezroczystość.
Peter mieszkał w typowej niemieckiej chałupie. We wsi było ponad trzydzieści
podobnych. Porządne, murowane domy z czerwonej cegły były centralnym miejscem
zadbanego murowanego gospodarstwa. Oprócz sieni i kuchni domy miały po dwa
pokoje: jadalnię i sypialnię, były podpiwniczone. Nad mieszkaniem miały
rozległe strychy, na które wchodziło się po stabilnej drabinie ze szczeblami z
desek, co upodabniało drabinę do schodów. Od czasów śmierci żony Peter
praktycznie mieszkał w kuchni. Rzadko wchodził do pokoju, a z sypialni nie
korzystał w ogóle. Można by rzec, że jadł w kuchni, spał w pokoju jadalnym, a
sypialnia była terenem zakazanym, niczym ziemia skalana jakimś przekleństwem –
to w niej zmarła Gizela. W sypialni oprócz zrobionego u stolarza podwójnego
łóżka, stała pokaźnych rozmiarów szafa. Peter bał się pełnej znanych mu
kobiecych ubrań szafy. Jadalnia była podobnie prosto urządzona: stół, kredens i
sześć krzeseł, nie wiadomo dla kogo. Starczyłoby ich dla małżeństwa i czwórki
dzieci. Przyszedł mu na myśl jeden z obrazów w Domu Polskim. Tam dzieci było
sześcioro, aż czworo z nich siedziało na ławie. Marianna miałaby u mnie lepiej
niż u swoich Polaków – pomyślał. Podobnie schludne było gospodarskie obejście.
Czyste i uporządkowane podwórze nie dawało po sobie poznać, że brakuje w nim
gospodyni. Może tyle, że nie było w nim tego roku młodych kurek, kaczek i gęsi
– przychówku, o który tradycyjnie dbały gospodynie.
Na rozgrzany do czerwoności piec powędrował garnek z
namoczoną wcześniej fasolą. Na stole pojawiła się słonina, która pokrajana zaskwierczy za chwilę na patelni. Kupiony w
mieście bochen chleba był tak nasiąknięty wodą, że nie nadawał się do jedzenia.
Peter wysunął schowaną w kuchennym stole szufladę. Wyjął z niej rulon sztywnego
papieru i kopiowy ołówek, napluł na szklany podstawek i zamoczył w ślinie
końcówkę ołówka. Zaczął w pamięci odtwarzać to, co widział rano w świetlicy –
polskie święta.
Wigilia z choinką, zupełnie jak dawno temu w jego
rodzinnym domu. Matka umarła ze zgryzoty przed dwudziestoma laty. Ojciec, jak
wielu z okolicy, nie wrócił z wielkiej wojny. Podobno poległ w zwycięskiej
bitwie pod Tannenbergiem, zresztą kto go tam wie; ludzie mówili, że żyje do
dzisiaj, gdzieś wśród Mazurów. Ożeniony po raz drugi dochował się może wnuków?
Peter nie wykluczał, że w ludzkim gadaniu tkwiło ziarno prawdy. Inni dostawali
zawiadomienia o śmierci bliskich, do nich nigdy podobna wiadomość nie dotarła.
Rysował z pamięci świąteczną izbę. Dalej przyszła kolej na siewcę, ten obraz
też bardzo lubił. Wrony towarzyszyły siewcy, tak jak i jemu. Ziarno niczym
deszczowe krople zmierzało ku ziemi, da plon, chleb. „Człowiek sieje Bóg
urodzaj daje” – napisał po polsku. Chleb, worek z ziarnem i wrony, wszystko
było tu proste i oczywiste niczym dwa drzewka namalowane w tle. Skąd jednak na
polu zapalona świeca? Nadzieja, płonna i złudna. Ludzki żywot pełen podobnych
nadziei. Póki płonie, jest po co żyć. Peter malował, szczegół po szczególe,
myśli zaś kołatały mu w głowie.
Słońce dawno minęło południe. Rozleniwiony ciepłem
bijącym od pieca Peter musiał jeszcze, jak co dzień, oporządzić inwentarz.
Postanowił, że fasolę ze słoniną zje później, zanim ponownie zajmie się
rysowaniem. Odłożył kartkę i ołówek. Założył buty na bose stopy, nakrył się
peleryną i poszedł do stajni. Nasypał koniowi obroku, poklepał go po zadzie,
sprawdził ilość wody w poidle, wygarnął świeży krowi nawóz. Ze świniami obszedł
się bez sentymentu, nakarmił je i tyle. Kozy były niemal samowystarczalne.
Podobnie krzątające się stare kury i gęsi, pozostałości przychówku Gizeli. Kury
zniosły w czasie jego nieobecności cztery jajka. Pozostało mu jeszcze wydoić
jedną krowę, druga stojąca z cielakiem dojenia nie wymagała. W myślach
ponarzekał na zbliżającą się wojnę, wymiotła już ze wsi większość parobków,
poszedł na nią nawet jego Maryś. Jak takiego głupka mogli wziąć do wojska,
postrzeli kogoś albo sam się zabije? – myślał, zastanawiając się, w co schować
świeżo zniesione jajka. W niedzielę pojedzie do miasta wprost do
protestanckiego kościoła i ogłosi, że sprzedaje cały przychówek. To będzie inna
podróż niż ta dzisiejsza. Hansa zaprzęgnie do bryczki, będą jechać szybciej i
bardziej dostojnie, nawet w deszczu. Chętni do kupna inwentarza znajdą się bez
problemu. Wszystko zależało od ceny, oby uzyskał dobrą. Postanowił, że za
pieniądze kupi złoto, włoży je do słoja, zalakuje, owinie szmatem i schowa w
grobie Gizeli Graetz, swojej przedwcześnie zmarłej żony. Gdyby nie wrócił z
mającej wybuchnąć wojny, nikt nie będzie miał z nich pożytku, gdy przeżyje, wyciągnie
je spod nagrobnego kamienia i zakupi nowy przychówek. Czuł potrzebę wyruszenia
do wojska w ślad za Polakiem, bratem Marianny. Wcześniej jednak musiał
dokończyć rysunki.
Sąsiedzi do końca nie powinni o niczym wiedzieć,
postanowił zaskoczyć ich swą decyzją. Nigdy dotąd nie wspominał o wojnie, a co
dopiero o swoim w niej udziale. Klucze do chałupy przekaże sołtysowi, ziemię
wydzierżawi pod sołecką kuratelą. Jak dobrze pójdzie, nowa wojna całkiem mu się
opłaci.
Późnym popołudniem Peter ponownie zasiadł przy stole.
Rozwinięty zwój papieru zdążył się już nieco wyprostować. Przyduszony trzema
słojami z ogórkami lepiej nadawał się do rysowania. Teraz przyszła kolej na
rysunek kobiet z gromnicami „W dzień Panny Gromnicznej”, tym razem zaczął od
napisu. Podobnie jak wcześniej wykaligrafował go po polsku. Wyobrażał sobie, że
jedna z kobiet to Marianna, idąca do kościoła w Zakrzewie, czyli Buschdorf, jak
ostatnio nazwała wieś niemiecka władza. Idą chętnie, bo lubią słuchać tego
księdza, mówiącego im, że po pierwsze są Polakami. Gdyby nie te jego kazania,
pewnie dawno Marianna byłaby jego żoną. Ksiądz zmarł w kwietniu, ale jego słowa
ciągle są wśród Polaków żywe.
Narysował z pamięci cały obraz. Nie zapomniał nawet o
rękawiczkach na dłoniach dziewczynki. W tle ledwie zaznaczył kościół. Na
szklanym spodku zamiast śliny umieścił kilka kropel wody. W sam raz tyle, aby
można było zwilżać nią koniuszek kopiowego ołówka. Na stole leżał jeszcze
scyzoryk do ostrzenia i jeszcze jeden nienaostrzony ołówek, tak na wszelki wypadek.
Ekscytacja zamiarem odtworzenia obrazów sprawiła, że omal zapomniał o
prześladującym go od jakiegoś czasu głodzie. Podszedł do pieca, zdjął wiszącą
nad paleniskiem patelnię i wrzucił na nią pokrojoną słoninę. Zaskwierczało,
izba zapachniała dostatkiem. Drewnianą łyżką wyjął miękką fasolę, nałożył ją do
ceramicznej michy, postawił ja na brzegu pieca, by trzymała temperaturę. Po
chwili polał fasolę tłuszczem ze skwarkami. Z dzbanka nalał do kubka mleka,
resztę białego płynu tradycyjnie pozostawił w dzbanku, nieopodal pieca, żeby
zsiadło. Zrobi z niego biały jak śnieg, słodki w smaku, ser. Gdy tego będzie
zbyt dużo, pozwoli mu sfermentować i przetopi go na patelni z dodatkiem kminku.
Mleko, twaróg, smażony ser – taka była kolej rzeczy w jego niemieckiej, oszczędnej
i wydajnej kuchni. Teraz jednak jadł fasolę ze skwarkami popijając świeżo
udojonym mlekiem. Fasola była nie tylko bardzo pożywna, ale i bardzo smaczna.
Jej żółtozielony kolor został podkreślony przez nadający jej połysku gorący
tłuszcz. Woń ziaren została wyparta przez zapach wysmażonej słoniny. Peter mógł
być szczęśliwym człowiekiem gdyby nie to jedno nieszczęście, za jednym razem
zabrało mu ono dziecko i żonę. Do tego, wymyślił sobie, że zwiąże się z poddaną
braterskiej woli Marianną. Bezczelny Polak, któremu nie w smak niemiecka krew
płynąca w żyłach siostrzeńców. Pojedzie, zabije go dla dobra kanclerza i
nowego, silnego państwa. Potem posiądzie nieświadomą jego kainowej zbrodni,
Mariannę.
Ustawił na stole naftową lampę i dwie świece, na razie
nie musiał ich zapalać. Wcześniej starannie wyczyścił zakopcony podłużny klosz,
nakładany na dymiący knot. Na stole postawił też wyjęty z szafy słoik
ulubionego przez siebie dżemu z rabarbaru. Dotąd konfitury te otwierał tylko na
specjalne okazje. Z pewnością należały do nich świąteczne dni Wielkiej Nocy,
ale także dzień Nowego Roku. Rabarbar w Nowy Rok smakował wyjątkowo dobrze, był
jak obietnica słodkiego dostatku. Za to Wielkanoc wypadała na przednówku, kiedy
nie było już obaw, że zapasy ulubionej konfitury skończą się przed pierwszymi
ciepłymi, słonecznymi dniami. Wówczas, często jeszcze pod ostatnią warstwą
śniegu, przebijały się do światła, zabarwione karminowo, młode łodygi smacznej
rośliny. Nieco odurzony rabarbarowym aromatem, mógł się wreszcie skupić na
rysunku, bez niego nie mógł wyjechać na zbliżającą się wojnę. Czuł, że bez
pomocy sił nadprzyrodzonych nie uda mu się stworzyć pozostałych rysunków.
Czekał zatem, aż wydarzy się coś niezwykłego.
Niezwykłe rzeczy działy się w Europie dawno temu. Nim
do nich doszło, Jan Gutenberg musiał wynaleźć druk, co samo w sobie było
niezwykłością. Wszystko, co stało się później, było konsekwencją tego
genialnego wynalazku. Niemcy i ich sąsiedzi powoli zmieniali swoje oblicze.
Zaczęli od czytania Biblii, dotąd niedostępnej nie tylko prostemu ludowi, ale
także książętom i zwykłej szlachcie. Teraz wystarczyło ją już przetłumaczyć na
niemiecki, no może nie tylko, ludzie ze wsi i miast musieli jeszcze nauczyć się
czytać. Upłynie jeszcze sporo czasu, zanim za tłumaczenie natchnionej księgi
zabierze się inny geniusz, wyśmiewany i posądzany o konszachty z szatanem
Marcin Luter. Według części katolików, specjalnie wymyślających oszczerstwa,
Luter był nikim innym, jak dzieckiem diabła. Szatan począł go, jak twierdzili,
w miejskiej łaźni. Jego matka była w tej łaźni służącą. Takie brednie
wygadywali katolicy o wielkim doktorze. Niech jego geniusz poprowadzi teraz
moją dłoń, niech ołówek sam stworzy obrazki tkwiące w mojej pamięci – modlił
się sam, nie wiedział do kogo. Do Boga? Do Lutra? Do kogokolwiek? Przyłożył
ołówek do papieru i stał się cud. Czerwono zabarwione drewienko wypełnione
cienkim alchemicznym pręcikiem prowadziło jego dłoń po twardym, niczym karton,
papierze. Spod jego dłoni zaczęły wyłaniać się kształty kolejnych postaci.
Peter miał łzy w oczach, po raz pierwszy został wysłuchany, jego modlitwa nie
została odrzucona. Wysłuchano jej od razu, bez zbędnej zwłoki. Cud. Takie
rzeczy mogą się dziać tylko w samotności, jeśli już się zdarzają to najpewniej
w przededniu wyjazdu na wielką wojnę. Tam, gdzie nikt podobnych gestów nie
będzie w stanie docenić, wobec ogromu bólu i w obliczu tańcującej dookoła,
hulającej jak nigdy dotąd, śmierci. Obrazy powstawały samoistnie, same z
siebie; Peter wiedział, że rzecz ma się nijak do jego miernego talentu, tak
naprawdę nie umiał rysować. Od dawna, chyba nawet od początku stycznia, może
nawet od samego dnia Trzech Króli,
wzmagała się w nim obsesyjna myśl, nakazująca mu wykonanie rysunków. Nauczył
się wówczas na pamięć fragmentu Ewangelii św.
Mateusza, tego, który wspomina o podążających w stronę gwiazdy mędrcach
ze Wschodu. Chciał, aby mędrcy obdarowali go talentem niczym Dzieciątko,
któremu przekazali mirrę, kadzidło i złoto.
Oto Mędrcy ze
Wschodu przybyli do Jerozolimy i pytali: Gdzie jest nowo narodzony król
żydowski? Widzieliśmy bowiem gwiazdę jego na Wschodzie i przyszliśmy, aby się
mu pokłonić. (...) Wtedy Herod przywołał potajemnie
Mędrców i wypytał ich dokładnie o czas ukazania się gwiazdy. A kierując ich do
Betlejem, rzekł: Udajcie się tam i wypytujcie starannie o Dziecię, a gdy Je
znajdziecie, donieście mi, abym i ja mógł pójść i oddać Mu pokłon. Oni zaś
wysłuchawszy króla, ruszyli w drogę. A oto gwiazda, którą widzieli na
Wschodzie, szła przed nimi, aż przyszła i zatrzymała się nad miejscem, gdzie
było Dziecię. Gdy ujrzeli gwiazdę, bardzo się uradowali. Weszli do domu i
zobaczyli Dziecię z Matką Jego, Maryją upadli na twarz i oddali Mu pokłon. I
otworzywszy swe skarby, ofiarowali Mu dary: złoto, kadzidło i mirrę. A otrzymawszy
we śnie nakaz, żeby nie wracali do Heroda, inną drogą udali się do swojej
ojczyzny.
Zaraz po tym, jak mędrcy odjechali nie zdawszy królowi
relacji z tego co ujrzeli, Herod wpadł w gniew i kazał wymordować niewiniątka.
Może mogli jednak do niego wrócić? – zastanawiał się Peter. Postąpiliby wówczas
wbrew anielskiemu poleceniu. Tak miało być – Peter uciął heretyckie myśli i
chwycił w dłoń ołówek. Rysował kontury postaci panien i chłopców – dożynkowych
żeńców, plon niesiemy, plon; śpiew niósł się z kolejnego rysunku. Zaraz po nim
narysował procesję, bał się tego obrazu, tym razem nie napisał po polsku:
„Twoja cześć chwała”, nie za bardzo udał mu się też wizerunek Matki Boskiej. Z
monstrancją umieszczoną na sztandarze nie miał żadnych problemów, była
promienista niczym ta w Domu Polskim i ten mały skowronek, jego narysował na
końcu. Dlaczego oni wszyscy mają wąsy? Niby tak jak Niemcy, ale jakieś inne –
zastanawiał się, rysując idących w procesji polskich gospodarzy.
Protestanci lubili konkretne sytuacje. Oczywiste
niczym wyprowadzanie bydła na pastwisko. Spod kopiowego ołówka wyłaniały się
krowy, święcone na wiosnę przez gospodynie. Nad kropidłem, cóż za dziwny
przedmiot, frunęło stado wróbli, a może to szczygły? Trochę rozproszyła go
niemożność rozwikłania zagadki, co to za ptaszki tak radośnie podążają za
krowami. Wszystko to sprawnie wychodziło spod prowadzącego jego dłoń ołówka,
gdy nagle pękł barwiący na fioletowo czubek. Trach i koniec, rysunek skończony
był ledwie w połowie. Peter niespokojnie sięgnął po nóż, musiał naostrzyć swój
kopiowy rysik. Nie był pewien, czy cud będzie trwał dalej.
Peter zanurzył w rabarbarowej konfiturze metalową
łyżkę, miał takich w domu kilka, do tego noże i nawet widelce. Te ostatnie wcale
nie były powszechnymi narzędziami. Słodki smak i aromat przypominający
czerwcowy poranek rozpłynął się w jego ustach. Wrócił spokój nadwątlony
złamanym ołówkiem. Wróciła pewność siebie, rysownika czerpiącego talent
bezpośrednio od… no właśnie, od kogo? Miał nadzieję, że od tego samego Anioła,
który we śnie nakazał Mędrcom ze Wschodu pominąć w drodze powrotnej Heroda.
Wśród dziewczyn, stojących pod wierzbą, znów rozpoznał Mariannę. Tym razem na
rysunku z jaskółkami. Niezwykłość trwała zatem dalej, choć ołówek stawiał już
nieco większy opór, nie zachowywał się tak lekko i swobodnie, jak wcześniej. W
mokrym powietrzu roznosił się po okolicy głos kruka. Po chwili, jakby
przywołane głosem kruka, stado tysiąca gawronów, jak każdego wieczora, wracało
z pól do lasu. Tego wieczora Peter pracował dłużej niż ptaki. Jeszcze przed
zapadnięciem zmroku gotowe były wszystkie postaci i najważniejsze elementy
rysunków. W zasadzie fioletowe kopiowanie było gotowe, starczyło teraz skupić
się na detalach, do tego nie był już potrzebny żaden cud. Peter ponownie
posilił się rabarbarem. Tym razem jedna łyżka nie wystarczyła, był bardzo
zadowolony. To, co czuł podczas rysowania, przerosło jego wyobraźnię, wyszło
daleko poza nią. Odebrał to za znak, że w niebie (jeśli to było niebo),
pochwalono jego decyzję udania się na wojnę. Zapalił lampę i kilka świec, nie
było już po co oszczędzać paliwa. Rozświetlił całą kuchnię, miał ochotę na
prawdziwą iluminację. Przemył twarz w emaliowanej miednicy. Użył do tego
świeżej studziennej wody, stojącej nieopodal pieca w dużej blaszanej kance.
Podostrzył ołówek. Po raz trzeci i ostatni zasiadł do rysowania. Teraz już
wyłącznie siłą własnej woli spokojnie nanosił detale, ornamenty, szlaczki,
uzupełniał detale strojów, w tym młodziutkiej twarzy, może Marianny? Za oknem
odezwała się sowa. Deszcz delikatnie uderzał o szyby. W stajni i w oborze
dawało się słyszeć nerwowe potupywanie i rżenie, zwierzęta czuły, że zbliża się
coś tak bardzo nieprzewidywalnego jak zmiana gospodarza. Pójdą na sprzedaż. Peter
po raz drugi, tym razem specjalnie, złamał ołówek. Rysunki były gotowe. Wziął
lampę i wyszedł na podwórze. Zasyczały spadające na gorący klosz krople
deszczu. Brama była zamknięta, spojrzał w niebo: nic, żadnej gwiazdy, śladu
księżyca, tylko deszcz, rzęsisty deszcz. Ile razy zatęskni za tym podwórzem?
Sam się sobie dziwił, że porzuca spokojne życie.
Marianna też żyła w samotności. Układała swoją głowę
do snu w niedalekim Zakrzewie. A może w blasku świecy pisała list do Andrzeja?
Miała jasne włosy i szaroniebieskie oczy, niespełna dwadzieścia pięć lat
przeżyła u boku starszego o dwa lata brata. Nie pamiętała rodziców. Siostrzana
miłość, jedyna jaka przypadła jej w udziale, była totalna i ślepa. Andrzej czy,
jak o nim myślał Peter, Andreas, zastępował jej ojca, wcześniej, na ile
potrafił to zrobić, także matkę. Utrzymywał ją ze swojej rymarskiej pensji.
Andrzej praktykował u jednego z dwóch miejscowych rymarzy, potrafił zrobić nie
tylko lejce i całą uprząż, ale nawet siodła. Wysokie, pięknie profilowane, jak
było trzeba z herbem dla hrabiego albo z monogramem klienta. Andrzej i Marianna
nazywali się Chlebek i, jak wskazywało nazwisko, byli Polakami. Często było ich
widać w kościele. Ksiądz proboszcz bardzo sobie cenił ich pobożność. Andrzej,
rzecz jasna, nie poszedł do wojska na ochotnika. Nie zrobił tak, jak zamierzał
on, dziesięć lat od niego starszy, niemiecki bauer z Lugetal. Peter pożegnał
się z Hansem, prosząc go o zrozumienie. Jeszcze jutro zaprzęgnie go do bryczki.
Hans pociągnie ją w stronę protestanckiego kościoła. Co będzie dalej… Peter
będzie się wsłuchiwał w to, co mają mu do powiedzenia cudownie narysowane
obrazki.
2
Skoro świt, Peter pracował w stajni i w
oborze. Gawrony wstały wraz z nim, przywitały go krakaniem, przelatując
kilkadziesiąt metrów nad jego głową. Wydawało mu się, że niektóre z ptaków
szczególnie mu się przyglądały, odrywając się od czarnej chmury i zerkając w
stronę podwórza. Splunął w błoto, chcąc odegnać zły omen. Z nieba leniwie
siąpiła gęsta mżawka. Zastąpiła deszcz, potęgując odczuwalną wszechobecność
zgnilizny pożerającej wszystko co pozostało do strawienia. W niedzielę wstawał
wcześniej niż miał to w zwyczaju w dzień powszedni. Należało obejść całe
gospodarstwo i oporządzić zwierzęta. Trzeba to było zrobić sprawniej niż
zwykle. Nabrał ze studni tyle wody by starczyło jej do poniedziałkowego ranka.
Jeszcze tego samego ranka zrobi z tej świeżej wody użytek, myjąc się i goląc
staranniej niż co dzień. Brzytwa starannie naostrzona na pasku, pachnące piżmem
mydło, to wszystko przynależało do niedzieli. Na koniec brązowym, żywicznym
grzebieniem ułoży sobie dokładnie włosy, w niedzielę czynność ta nie jest
zwykłym czesaniem, przemienia się w prawdziwe misterium. Założył ciemne,
pumpiaste spodnie w drobne, gęsto ułożone wąskie paski, wpuścił je wprost w
wysokie cholewy butów. One też nie były przypisane do dnia powszedniego,
podobnie jak kaftan i filcowy kapelusz. Kapelusz miał na tyle szerokie rondo,
aby nieco zachodząc, na czoło czynić z niego bauera jak się patrzy. Nawet bat,
osadzony w bryczce, w niedzielę był inny niż w dzień powszedni. Wypleciony z
wąskich pasków czerwono barwionej skóry uchwyt, przechodził w czarno zabarwiony
drzewiec, zakończony pojedynczym skórzanym
rzemieniem. Bryczka wyposażona była w podnoszony daszek, niewiele
chroniący siedzącego na koźle woźnicę. Można jednak było powozić z ławki dla
pasażerów, nie dbając o fason, nakazujący świątecznie wystrojonemu woźnicy,
siedzieć na koźle, tuż za końskim zadem. Bat osadzony był w specjalnej
metalowej tulei, dopełniając wystroju, w żaden sposób nie był potrzebny do
poganiania Hansa. Koń sam doskonale wiedział co ma robić i dokąd dowieść
gospodarza. Skórzane orenklapy powodowały, że skupiał się wyłącznie na jeździe,
nie zauważał mijanych ludzi, psów a nawet nierozważnych chłopców, rzucających
za bryczką ogryzkami dzikich jabłek, krzycząc: Szwaby, Szwaby. Czasem Peterowi
chciało się wziąć do ręki bat i świsnąć nim w powietrzu. Pokazując, jak mają
się Szwaby wobec obutych w drewniaki dzieciaków. Miał jednak dla nich dość
litości. Nie wiedzą nawet, jak wiele zawdzięczają niemieckim kolonizatorom –
tak sobie myślał, gdy zatrzymał go patrol policji. Wcześniej to się nie
zdarzało. Policjant przywitał gospodarza.
– Spokojnie we
wsi?
– No spokojnie,
a co?
– Jak to co, wojna
lada chwila, a wy tam pod lasem; może być, że kręcą się tu jakieś podejrzane
typy, przechodzące z drugiej strony granicy. Jak coś zauważycie, natychmiast
meldujcie. Chodzą słuchy, że tutejsi Polacy dezerterują z wojska, albo, co
gorsze, zawiązują narodowe organizacje. Gdyby kręcił się ktoś obcy pod lasem,
albo cokolwiek działo się inaczej niż dotąd, meldujcie. Peter przytaknął.
Jechał dalej w stronę
kościoła, mijając dostojnie ubranych
wąsatych mężczyzn. Nosili takie same wąsy, jak ci na obrazach. Niejeden
przypominał siedzącego w zimie na gałęzi gila, w czerwonej kamizelce, czarnej
katanie i takim kapeluszu. Młode kobiety niebieściały w błękitach, stare były
zaś czarne niczym te gawrony, które dwa razy dziennie przelatywały nad jego
gospodarstwem. Wszyscy oni szli w kierunku kościoła. Wśród nich była zapewne
Marianna, której niemożność do podejmowania samodzielnych życiowych decyzji
utwierdzała go w niechęci względem męskiej części polskiej społeczności.
Polacy, jeśli nie żyli z roli, byli robotnikami w nieodległej cukrowni lub w
którymś z młynów. Pracowali też u niemieckich gospodarzy, choćby na jego ziemi.
Byli też rzemieślnikami – dla nich Pater miał większy szacunek, żyli z pracy swoich
rąk, udoskonalając otrzymane od Boga talenty. Gdyby nie plany rychłej wojaczki,
sam zatrudniłby na zimę nowego parobka. Maryś, półgłówek dochodzący do
gospodarstwa z sąsiedniej wioski, od dwóch tygodni ćwiczył już w koszarach.
Poszedł do wojska na własne życzenie, właściwie to uciekł, pożyczając od niego
dzień wcześniej rower. Odjechał na tym rowerze i już się więcej nie pokazał.
Jasne, że go nie oddał, pewnie sprzedał za parę marek. Po kilku dniach Peter
dowiedział się, że Maryś pojechał na wschód, do Prus. Teraz on chce iść w jego
ślady. Zauważył znajomą postać. Wstrzymał konia, Hans spokojnie stanął, nowe
podkowy nie drażniły go już tak jak wczoraj. Znał ją od dawna. Jako dziecko
przychodziła do ich gospodarstwa. Matka pracowała u Graetzów w polu,
najczęściej jesienią, przy ziemniakach. Marianna, rok po roku, dorastała na
jego oczach. Rozkwitała.
– Marianno!
Podwieźć cię pod kościół? Siadaj obok mnie.
– Nie Peter,
mam blisko.
– Siadaj.
– Nie Peter,
proszę cię. Nie wolno ci podwozić mnie gdziekolwiek.
– Przyjdę na
herbatę, w południe. – Po raz pierwszy tego
dnia użył bata. Strzelił nim Hansowi nad głową, koń mimo nowych podków,
poślizgnął się z wrażenia na bruku. Marianna nic nie odpowiedziała, a może
odpowiedziała, ale on już tego nie słyszał. Hans szarpnął i żwawym kłusem
pociągnął bryczkę w stronę Flatow, zwanego przez Polaków Złotowem. Dotarł do
protestanckiego kościoła. Z daleka rozpoznawał bryczki znajomych gospodarzy.
Tutaj czuł się pewniej niż w pobliskim Zakrzewie. Uwiązał konia tuż przy murze.
Konie spotykały się tu co niedziela, zdawało się, że poznawały się nawzajem,
można było sądzić, że tak jak wśród ludzi miały swoje antypatie i sympatie.
Hans zdecydowanie lubił, gdy gospodarz stawiał go koło przyjeżdżającej ze
Stewnitz białej klaczy, nazywanej Weisstern. Na tym w zasadzie kończyła się ich
znajomość, uwięzione w uprzężach konie co najwyżej mogły dotknąć się pyskami, a
i to rzadko.
Towarzystwo zebrane w
protestanckim przybytku wyglądało zamożniej od tego schodzącego się do
katolickiego kościoła. Gospodarze i gospodynie pełną gębą, do tego urzędnicy,
policjanci, zdarzali się nawet wojskowi. Tej sierpniowej niedzieli większość
zebranych była w kiepskim humorze, nowa wojna stała się już niemal pewna. Nie
we wszystkich rodzinach zagoiły się rany zadane przed dwudziestu kilkoma laty.
Zdarzały się płaczące matki i żony, do tego ciągle padający z nieba deszcz lub
tak, jak tej niedzieli, gęsta mżawka, kazały z troską myśleć o tych, którzy
poszli do wojska. Po nabożeństwie Peter, za zgodą protestanckiego pastora,
zabrał głos do wszystkich zebranych. Czas był niezwyczajny, dlatego duchowny
nie robił żadnych problemów parafianinowi, chcącemu się pożegnać przed
wyjazdem. Peter był osobą znaną, do tego po śmierci żony powszechnie mu
współczuto.
– Będę mówił
krótko, spieszę się na herbatę. Moi drodzy, kocham ojczyznę ani więcej, ani
mniej od was. Chciałem wam powiedzieć, że idę na ochotnika do wojska. Czynię to
z własnej woli, tak pokierowało mną życie i innego miejsca dla siebie nie
widzę. Nie mam nikogo w gospodarstwie, dlatego wyprzedaję inwentarz, zapraszam
wszystkich do siebie. We wtorek będę sprzedawał dwie krowy, w tym jedną z
cielaczkiem, kozy, sześć świń, konia Hansa, mądrego i zmyślnego towarzysza i co
tam jeszcze. Kury gęsi i kaczki wydam darmo najbiedniejszym z was, niech ich
wskaże kapłan, do niego idźcie po prośbie. Bóg wam zapłać za dobre sąsiedztwo i
oby nam wszystkim Bóg błogosławił.
Krótka mowa zrobiła spore
wrażenie, ludzie wzdychali, niektóre kobiety uroniły nawet łzę; była w tej
mowie, jakaś zapowiedź kończącego się świata. Pastor Helmut Dorth podszedł do
Petera i westchnął.
– Mam nadzieję
, że wiesz, co robisz?
– Tak , długo o
tym myślałem.
– Polka, do
tego katoliczka, nie będzie na ciebie czekała. Wojna nie potrwa krótko, może
trwać nawet ze dwa lata.
– To nie ma
znaczenia. Mam pewien rysunek, będzie mnie strzegł…
– Słyszałem, że
zachodzisz do ich kościoła i tego ich domu.
– Tylko
dlatego, że mają tam te obrazy. To dobre miejsce.
– Nie chcę
nawet tego słuchać. Boga nie ma w obrazach, jest w nas.
– Te obrazy są
nami, to wszystko nasze wspólne, nikomu nie wolno zawłaszczać historii dla
siebie.
– Pójdziesz na
wojnę?
– Najpierw na
wojnę.
– A dalej
dokąd?
Peter nie odpowiedział.
– Jedź zatem z
Bogiem – zakończył Dorth.
Peter uścisnął kapłańską dłoń i wyszedł w
stronę cmentarza; nie miał na nim bliskich sercu zmarłych, wszyscy krewni
spoczywali na małym wiejskim cmentarzu. Wsiadł do bryczki. Dopiero teraz ze
zdziwieniem stwierdził, że przestało padać. Przejechał przez miasteczko.
Wypiękniało tu ostatnio – pomyślał. Wcześniej jakby tego nie zauważał. Zbudowano
wodociągi, linię kolejową, uregulowano i pogłębiono rzekę, niegroźne były już
powodzie, zalewające kiedyś całą okolicę. Od wielu lat w miasteczku i
niektórych wioskach była nawet elektryczność. No i drogi, wybrukowano prawie
każdą ulicę. Ludzie nie muszą się już taplać w błocie, nawet po dwóch
tygodniach nieustannego deszczu. Wrócił do Zakrzewa. Zatrzymał się pod domem
Marianny. Nie zastanawiał się, co nim kierowało: miłość, pragmatyzm czy
zwyczajne pożądanie. Pragmatyczna była chęć posiadania gospodyni i
przezwyciężenie samotności, tej dojmującej, dopadającej człowieka na starość.
Miłość i pożądanie nie wymagały głębszej refleksji, były uzasadnione.
Marianna miała w domu kran z
bieżącą wodą, jak mu się błędnie wydawało, tylko tego mógł jej zazdrościć,
reszta sprzętów ustępowała tym, które zgromadził w swoim domu. Kilku skromnym
meblom daleko było do określenia ich solidnymi. Jedyny stół wydawał się mieć
nie do końca oheblowane nogi. Proste drewniane krzesła, no i szamotowy piec
kuchenny; gdzież mu tam było do kaflowego pieca z jego kuchni? Było jeszcze
coś, czego za dnia nie mógł dostrzec, a z czego Marianna łatwo zrezygnować by
nie chciała –
pod sufitem wisiała żarówka. Marianna mieszkała na piętrze okazałego domu. Z
ciemnego korytarza wchodziło się wprost do wymalowanej niebieską farbą kuchni.
Dalej był jeden pokój, nazwijmy go sypialnią. Całe jej domowe życie toczyło się
między piecem a kuchennym stołem. Przy piecu stała skrzynia z drewnem i
pojedynczymi grudkami węgla, co łatwo mogło doprowadzić do pożaru. Marianna nie
była zachwycona wizytą, wiedziała jednak, że musi przyjąć to spotkanie, wszak
była kobietą. Kobiety pokornie brały od życia to, co dostawały; to mężczyźni i
wyłącznie oni mieli dar kreowania rzeczywistości. Życie kobiet było, według
niej, wyłącznie wynikiem mniej lub bardziej udanych działań męskich. Podobnie
było z Polakami i Niemcami.
– Dużo płacisz
za mieszkanie? – Peter zaczął od bardzo
konkretnego pytania.
– Dzięki Bogu, niedużo.
Sprzątam gospodarzom, piorę ich rzeczy, ostatnio podnieśli mi czynsz, to muszę
prasować także rzeczy trojga ich dzieci. Podobno kupią mi elektryczne żelazko,
będę mogła dorabiać i prasować dla innych.
– U mnie nie
musiałabyś tak ciężko pracować.
Marianna nie odpowiedziała, stawiając
przed nim filiżankę z herbatą.
– Codziennie
modlę się, by Bóg dobrze pokierował moim losem, będzie tak, jak On zechce. Na
razie każe mi czekać na brata.
– Wcześniej nie
wyjdziesz za mąż?
– Dopóki
on nie wróci, nie wyjdę za nikogo.
– A jeśli w
ogóle nie wróci?
– Co też mówisz
– przeraziła się, kryjąc twarz w dłoniach.
– Ucieczka do
Boga jest tchórzostwem. Usprawiedliwione są tylko kobiety, one muszą wychować
dzieci, im Bóg jest potrzebny.
– Co chcesz mi
przez to powiedzieć?
– Że ja też
jadę na wojnę, jutro idę się zgłosić do komendy Landwehry.
Peter nie usiłował wymóc na
Mariannie niczego szczególnego. Wszelkie obietnice miałyby lichy dar
spełnienia. Nie mógł liczyć na nic poza dobrym słowem i prośbą, aby przekazała
mu list do brata. Miał zamiar z nim porozmawiać, jeśli tylko uda mu się go
znaleźć – tak kłamliwie powiedział Mariannie. Nie było to działanie pozbawione
sensu; dzięki listowi dowiedział się, gdzie szukać Andreasa. Nie musiał
specjalnie o to wypytywać. Na kopercie, jak to w takim czasie bywa, nie było
miejsca zakwaterowania, było jednak coś o wiele cenniejszego – numer jednostki. Dzięki
temu Peter dowiedział się, do jakiej jednostki będzie chciał być przydzielony.
To był warunek jego ochotniczego zrywu, pozornie odpowiadającego na wezwanie
ojczyzny. Andreas Chlebek – 12 Komp.
Füsiliers - Regiment 1 – tak było napisane. Wiedział już, w jakiej jednostce chce
stacjonować. Gdziekolwiek znajduje się dwunasta kompania pierwszego regimentu
fizylierów, musi tam dotrzeć. Służba w piechocie nie bardzo go przerażała. Mało
to razy chodził pieszo z wioski na nabożeństwo? Hans nie zawsze zaprzęgany był
do wozu; po ciężkiej pracy w polu Peter pozwalał mu odpoczywać w stajni,
samemu, skrajem lasu i dalej łąkami, idąc do miasta. Po drodze przeprawiał się
przez rzekę. Bywało, że w głębszych
miejscach na zakolach, gdzie woda podmywała stromy brzeg, stawiał
więcierze. Wracając, wyciągał z nich płocie i karasie. Wczesną jesienią
zdarzało się, że wpadła do siatki płynącą na tarło troć. To zdarzało się jednak
bardzo rzadko, za swego życia Peter pamiętał ledwie trzy takie połowy. Za to
wszystkie trzy rzadkie ryby były dorodne, blisko dwukilogramowe.
Podziękował Mariannie za
herbatę, wyraził przekonanie, że niebawem się zobaczą. Schował list do
skórzanej sakwy. Przyszła wojna według niego mogła zakończyć się do Wielkanocy,
to ledwie pół roku. Niemcy były silne i miały najnowocześniejszą armię. Jako
fizylier widział się już z karabinem maszynowym – to była nowoczesna broń. Taki
karabin zabijał kilkunastu ludzi na minutę. W parę godzin sam mógł położyć
trupem kilkuset Francuzów albo… Polaków. Takich karabinów Niemcy będą mieli na
froncie setki, jeśli nie tysiące. Polska padnie, nim skończy się zima, nieco
później podda się Francja. Był o tym przekonany. Jawił mu się rychły ślub z
upokorzoną porażką Marianną. Na Boże Narodzenie, tysiąc dziewięćset
czterdziestego roku, mogą już nawet spodziewać się będą potomka. Małego
fizyliera.
Niedzielne popołudnie spędził
w gospodzie w Lugetal, pijąc piwo z innymi bauerami. Panował tam nastrój
powszechnego optymizmu. Podawano sobie z rąk do rąk przywieziony koleją
egzemplarz berlińskiej gazety. Gdzie jak gdzie, ale w stolicy wiedzą najlepiej,
co i jak. Wszystko, co przeczytał, potwierdzało plotki o rychłym wybuchu wojny.
Wraz z gazetą podawano sobie ociekające piwną pianą, kufle. Piwo wypełniało
niebieskawe naczynia, solidniejsze od jakichkolwiek innych szklanych naczyń.
Mężczyźni poklepywali Petera po plecach. Wcześniej nikt nie podejrzewał, że
będzie z niego ochotnik. Przy drewnianym, kiedyś eleganckim stoliku, toczono
rozmowy nie tylko o wojnie. Gospodarze, także Polacy, nieśmiało podpytywali
Petera o wtorkową wyprzedaż żywego dobytku.
– Przy piwie
niczego nie będę obiecywał – Peter odtrącał
ich niczym namolnych zalotników – zresztą dziś
niedziela, ostatni dzień do interesów.
Wszystkich zapraszał we wtorek.
– Będzie
licytacja – myśl o licytacji pojawiła się w
jego głowie nagle, potraktował ją jako znakomity pomysł. Licytacja – słowo to przebiegło po gospodzie, od stołu do ławy, od
ławy do baru. Licytacja – powtarzano przy
każdym kuflu piwa. Biało-czarno odziany barman, zadowolony z niedzielnego
utargu, wzniósł toast za zdrowie Petera. Wszyscy wstali. Wtenczas zabrzmiał
głos starego Bernutha, weterana z ostatniej francuskiej, jak mawiał, wojny: „Ich bin ein Preuβe! Kennt ihr meine Farben?
Die Fahne schwebt mir weiss und schwarz…”Tymi słowami zaczynała się
marszowa pieśń Preuβen Gloria, znał
ją każdy, nawet Polacy, u których wywoływała złe skojarzenia. Szyby zadrżały w
oknach. Cała zielono wymalowana gospoda zahuczała od śpiewu kilkunastu gardeł.
Polacy, choć znali słowa, milczeli.
Peter wrócił do swego
gospodarstwa porządnie podpity, nie miał zamiaru iść spać. Zdjął klosz,
przykładając zapałkę do knota naftowej lampy. Zazdrościł Mariannie tej małej
żarzącej się pod sufitem szklanej bańki – żarówki.
– Jak skończy
się wojna, doprowadzą prąd i do mojego domu. Postęp musi być, gdzie jak gdzie,
ale w niemieckiej wiosce prąd na pewno się pojawi – mruczał pod nosem. Tymczasem nadeszła pora oporządzania
zwierząt. Dziś należało z nimi porozmawiać dłużej niż zazwyczaj, pożegnać się.
Został im jeszcze ledwie jeden dzień wspólnego gospodarowania. – Prawda, Hans? – Prawda? – wypytywał konia, sam nie wiedząc, o co. Wieczorem rozłożył
na stole rysunki z wizerunkami polskich świąt. Pomodlił się. Postanowił, że
będzie to jedyna rzecz, jaką zabierze z domu na żołnierską tułaczkę. Wypadało
zrobić futerał. Początkowo nie miał na to pomysłu, póki jego wzrok nie napotkał
stojącej w kącie solidnej miotły z nowym, twardym jak stal, jesionowym kijem.
Poszedł po piłę i uciął miotle spory kawałek trzonka. Teraz starczyło wsadzić
do rozpalonego pieca gruby pręt. Gdy ten rozgrzał się do czerwoności, wyjął go
z pomiędzy węgli żelaznymi obcęgami. Zaczął mozolnie wypalać środek twardego
drewna. Co chwila dmuchał, gasząc pojawiające się, chcące strawić drewno,
płomienie ognia. Cała ta misterna robota trwała dobrą godzinę. Pręt co jakiś
czas wracał między węgle dla nabrania czerwonego koloru. Była to żmudna praca,
dawała jednak podwójną gwarancję. Po pierwsze, wsunięte do wypalonego fragmentu
trzonka obrazki będą zabezpieczone od wilgoci i całkowicie chronione przed
mechanicznym zniszczeniem. Po drugie, nie będzie trzeba ich składać, wystarczy
je zwinąć w rulon i wsunąć do drewnianej tuby. Trzydziestocentymetrowy kawałek
jesionu, tak naprawdę był teraz wykonanym domowym sposobem futerałem. Będzie
jego jedynym bagażem, o nic innego nie będzie musiał dbać, no może jeszcze o
list, ale to tylko do czasu spotkania z Andreasem. List i rysunki szybko zwabią
brata Marianny w jego pobliże. Peter miał plan.
Nazajutrz ostatecznie
przestało padać. Pojechał do komendy stawić się do wojska. Okazało się, że Hans
też będzie zaciągnięty. Nie pojedzie walczyć razem z Peterem, będzie służył na
tyłach. Na potwierdzenie tego Peter otrzymał kwit. Po powrocie z wojny dostanie
od państwa nowego konia. Taki los, nie lepszy od swojego, zgotował Hansowi. Nie
przyszło mu do głowy najgorsze dla Hansa rozwiązanie. W razie przedłużającej
się wojny Hans mógł trafić do kotła i posłużyć za prowiant dla wiecznie
głodnych żołnierzy. Tak też ostatecznie się stało, o czym gospodarz nigdy nie
miał się dowiedzieć. Wszystko zaczęło się od kłopotów z przydziałem wybranej
jednostki. Komendant nie chciał nawet słyszeć, aby Peter sam wybrał sobie
miejsce służby. Wszystkich obowiązywało losowanie, o tym gdzie kto trafił,
decydował ślepy los. Nadrenia, Karpaty, Prusy Wschodnie – wszędzie potrzebni byli
żołnierze. Ostatecznie przeważył argument przekazania Hansa do dyspozycji
armii. Komendant wypisał Peterowi kartę mobilizacyjną do stacjonującej pod
Berlinem dwunastej kompanii fizylierów. Miał się stawić w piątek, w wojsku
niczego mu nie zabraknie. Zostanie wyekwipowany, zapewnił komendant. Zafasuje mundur
i buty. Później przyjdzie czas na szybkie szkolenie. Tygodniowy obóz, na którym
oprócz musztry wpajano umiejętności strzeleckie, rzut granatem i technikę walki
bagnetem. Tyle w zupełności wystarczy. Obóz miał przypomnieć Peterowi
umiejętności zdobyte podczas dwuletniej służby wojskowej, odbytej przed
piętnastu laty w Duisburgu nad Renem. Starczy, że zorientuje się w nowej
technice – pozna karabin maszynowy, maskę
przeciwgazową i posłucha o taktyce walki u boku ruchomych bunkrów –
niepokonanej broni, zwanej czołgami. Dalej to już tylko marsz na front! Miał po
prostu się tylko stawić. Z domu niczego nie musiał zabierać, oprócz rzecz jasna
rysunku, ale to stanowiło jego tajemnicę. Fakt chętnego przejęcia przez wojsko
Hansa nie wzmógł w nim gospodarskiej czujności. Koń, na tak nowoczesnej wojnie,
ostatecznie i tak musiał trafić do żołnierskich menażek. Peter marzył o wojnie
i rychłym spotkaniu z Andrzejem Chlebkiem. Pozostały mu niecałe dwa dni poza
wojskowym drylem. Nie bał się musztry i ślepego posłuszeństwa rozkazom.
Kanclerz dbał o żołnierzy, w wojsku od dawna nie było kar cielesnych, a
doświadczona kadra oficerska wyzbyta była sadyzmu w stosunku do podwładnych. W
zamian oczekiwała jednego – ślepego
posłuszeństwa i bezwzględnego wykonywania rozkazów. Można powiedzieć, że
gospodarz z Lugetal nie mógł się już doczekać chwili, kiedy przywdzieje
wojskowy mundur ze skórzanym pasem i doskonałym hełmem Wehrmachtu. Do tego
zafasuje długi, ciemnoszary płaszcz. Będzie wyglądał tak, jak nikt w gospodzie.
Powiesi na haku roboczą kufajkę, kapelusz wymieni na wojskową czapkę z
daszkiem, widły zastąpi karabinem, do tego ten piękny płaszcz! Dlaczego
zdecydował się na to tak późno? Pytał o to sam siebie. Tymczasem trzeba było
sprzedać inwentarz, co w obliczu przekazania Hansa wojsku wydawało się dużo
łatwiejsze.
3
We wtorek już z samego rana
niemały ruch zapanował na skraju
Lugetal. Pod Peterowe obejście podjeżdżały bryczki z wąsatymi gospodarzami.
Przyjechał nawet Josef Golisch, wielki gospodarz. Dotarł też pastor Dorth.
Wszyscy mieli cichą nadzieję na kupno Hansa. Z wielkim żalem przyjęli
wiadomość, że koń jest już własnością Rzeszy i jako taki wyjęty został spod
licytacji. Wobec takiego obrotu sprawy nikt nie śmiał protestować, choć miny
gospodarzy zdradzały rozczarowanie. Większość z nich przyjechała specjalnie po
niego. Byłoby o czym opowiadać w gospodzie, taka licytacja! Tymczasem prawdziwa
klapa!
O przeprowadzenie licytacji
pozostałego inwentarza Peter poprosił sołtysa Jurgena Haneke. Wszystko musiało
się odbyć w majestacie prawa. Sołtys doglądać miał pustych budynków, ustanowi
stróżujących gospodarzy. Na zmianę obchodzić będą puste gospodarstwo żołnierza.
Najpierw wszystko dokładnie spisano. Nie tylko oporządzone kozy, umyte krowy, w
tym jedną z cielaczkiem i odkarmione świnie. Także podwórzowe łopaty, wiadra,
widły i mnóstwo innych zbytecznych ruchomości. To, co potrzebne zostało w domu,
będzie czekało pod kluczem. Jak się rzekło, drób poszedł pod kuratelę
duszpasterza, z pewnością trafi dzięki niemu do najbiedniejszych parafian.
Licytacja, wbrew oczekiwaniom, nie trwała długo. Peter zadowolony był z jej
przebiegu. Gospodarze kupując, starali się wyrazić swym gestem wsparcie dla
przyszłego obrońcy ojczyzny. Czasami nawet nieco przepłacali ku zadowoleniu Petera.
Robili to tym chętniej, widząc aprobatę pastora Dortha. Skoro nawet konia oddał
w służbę, trzeba go wspomóc – myśleli. Nie wiedzieli, że w dokumentach Peter
miał kwit nakazujący mu, gdy tylko powróci z wojny, wydanie nowego.
Potwierdziła to wojskowa Landwehra,
zobowiązując do tego każdy magistrat w Rzeszy. Mimo to pieniądze niezbyt
ucieszyły Petera. Gdy koło południa wszyscy rozjechali się do swoich domów,
został sam. Ogarnęła go poczucie samotności. Tym bardziej prześladowały go
myśli o Mariannie. Bez brata nie będzie miała dokąd pójść. Praktyczna kobieca
dusza każe jej wyjść za mąż. Ta sama praktyczność powinna spowodować, że zmieni
wyznanie, stając u jego boku w protestanckiej świątyni. Przespacerował przez
puste podwórze. Pustka była mniej przerażająca od ciszy! Nic nie gdakało, nic
nie muczało, ani nie beczało. Hans wydawał się być przerażony obrotem spraw.
Stał przy żłobie, nie próbując obroku. Nie było nawet psa przy budzie; tego
Peter pozbył się już wcześniej, jeszcze zanim postanowił wyruszyć na wojnę.
Pies ten ujadał bez przerwy z byle powodu. Peter odpiął mu obrożę i kazał się
wynosić. Nawet nie musiał tego mówić, uwolniony z łańcucha wybiegł z podwórza i
nigdy już nie wrócił. Biegł przed siebie, jakby jakaś siła nakazywała mu
najszybszą z możliwych ucieczkę z gospodarstwa.
Następnego dnia rano, mimo
dziennej pory, gospodarz zapalił świecę, stawiając ją na kuchennym stole. Wyjął
z szuflady laseczkę laku. Twardy, połyskiwał szkliście, podkreślając swoją
wiśniowobrązową barwę. Peter nie przeliczywszy pieniędzy, włożył je do słoja,
przykrył go szklanym wiekiem, uszczelniając gumą. Nie zdążył wymienić ich na
złoto. Wojna potrwa krótko, marka wzmocni się po szybkim zwycięstwie Niemiec.
Kanclerz wie, co jest dobre dla Niemiec. Nie trzeba bać się dewaluacji. Zamknął
słój, tak jak to się robiło z zaprawami na zimę. Wziął do ręki lak i uniósł go
nad płomieniem świecy. Twarda skorupa szybko zaczęła mięknąć, by za chwilę
stopnieć, niemal wrząc na rozgrzanej powierzchni. W kuchni zapachniało
alchemiczną substancją. Kropla po kropli lak kapał na słój, uszczelniając go w
miejscu, w którym szklane wieko dotykało gumowej uszczelki. Po chwili podziwiał
efekt swojej pracy. Na tym było mało, znalazł drugą laseczkę laku i stopił ją,
pokrywając nim całą szklaną przykrywkę słoja. Teraz, jak mniemał, mógł swój
skarb przechować nawet na dnie studni.
Znużony wrażeniami poszedł na
cmentarz. Przedwcześnie opadłe liście zasypały nie tylko ścieżki, ale całe
groby. Między liśćmi wyróżniały się te z kasztanowców, ich owoce ciągle jeszcze
wisiały na drzewach w kolczastych łupinach. Uprzątnął jedne i drugie z mogiły
Gizeli, uklęknął i pomodlił się o spokój jej duszy. Dopiero po tym geście, z
wielkim wysiłkiem, usunął sporych rozmiarów przełupany na pół polny kamień z
wykutym imieniem i nazwiskiem zmarłej. Wygrzebał dłonią płytki dołek i umieścił
w nim starannie zalakowany słoik z pieniędzmi. Ręczne grzebanie w żyznej,
cmentarnej ziemi nie było łatwe. Rozkrzewiły się w niej korzenie pokrywającego
cały grób barwinka. Barwinek pięknie otulał grób, przyozdabiając go niebieskimi
kwiatkami. Zmagania gołych dłoni ze splątanymi kłączami stanowiły nie lada
problem, nawet dla przywykłego do pracy w ziemi Petera. – Pilnuj ich, będą potrzebne
na dobry początek – powiedział ni to do
zmarłej, ni to do barwinka. Ciężki kamień wrócił na swoje miejsce, śliski i
mokry opierał się Peterowi jak tylko mógł. Wszystko starannie zamaskował, na
powrót rozrzucając liście kasztanowców, lip i klonów. Peter dobrze to obmyślił,
w czasie wojny nie warto było ufać bankom, tym bardziej żadnemu z sąsiadów.
Gdyby, co nie daj Boże, nie wrócił, nikt nie będzie się cieszył z łatwo
zdobytych pieniędzy. Majstrując przy grobie, nie odczuł żadnego sygnału od
nieboszczki, nie było przestrogi. Nie wysłała żadnego czytelnego znaku.
Najwyraźniej jeszcze nie wzywała go do siebie –
tak to sobie wytłumaczył, co w obliczu wyjazdu na wojnę nie było bez znaczenia.
Do zacienionego stuletnimi
lipami cmentarza od wschodniej strony przylegało jego pole. Kiedyś wydarto je
lasowi, teraz las cofnął się kilkaset metrów poza wieś. Podczas jego
nieobecności będzie o nie dbał pastorowski parobek; co ziemia urodzi, pójdzie
na rzecz parafii. Zresztą do następnych żniw wróci z wojny, wówczas obgadają z
pastorem, ile kto komu jest winien. Dorth szczególnie był mu rad za podjęcie
takiej decyzji. Peter położył się na nasiąkniętej wodą ziemi. Czuł zimno bijące
z jej wnętrza. Zatopił palce w brunatnej bryi, zacisnął pięści tak, że ziemia z
trudem przeciskała się między palcami,
oddając przy tym nadmiar wody. Leżał tak kilka minut, nim podniósł się
zdrętwiały z zimna i ociekający wodą. Wrócił do domu. Po drodze zebrał kilka
dorodnych sów. Obtoczy je w jajkach, posoli i rzuci na tłustą patelnię. Kiedy
znów przyjdzie mu jeść miejscowe sowy? A rydze? A zalane octem prawdziwki?
Grzyby spowodowały, że przez chwilę pożałował pochopnej decyzji zaciągnięcia
się do wojska. Nie trwało to długo, ich smak nie przesłonił uczucia pożądania
odczuwanego wobec Marianny. Bez wojny nie miałby najmniejszych szans na spełnienie
swego pragnienia. Nie wiedzieć dlaczego, akurat teraz z obrzydzeniem pomyślał o
zjadających żaby Francuzach. Przypomniał mu o tym ślimak pełznący po kapeluszu
jednego z grzybów. Podniósł grzyby do twarzy i zaciągnął się ich zapachem.
Uwielbiał ten przejmujący zapach ni to lasu, ni pleśni. Zdecydowanie był w nim
ukryty zapach jego domostwa.
Po raz pierwszy, od czasu jak
sięgał pamięcią, nie musiał oporządzać przychówku. Zajął się porządkowaniem
rzeczy, przy okazji udoskonalił jesionowy futerał na obrazek. Wyczyścił otwór
ze śladów spalenizny. Nietkniętą prętem
stronę, podobnie jak wcześniej słoik, zabezpieczył lakiem. Teraz był to kawałek
drewna z podłużną norką dla polskich rysunków. Otwór zatkał małym korkiem, podobnie
jak w butelce.
Zgodnie z powszechnie rozwieszanymi
obwieszczeniami o werbunku, do wojska należało się stawić należycie umytym i
schludnie ubranym. Peter potraktował to wezwanie bardzo poważnie, zamierzał się
mu całkowicie podporządkować. Krótko wahał się czy pójść do fryzjera, czy poczekać
i oddać się w ręce wojskowego balwierza. Ostatecznie postanowił wstąpić w
szeregi armii wzorowo przygotowany do służby.
W czwartkowy poranek,
ostatniego dnia sierpnia 1939 roku, jadąc do fryzjera, odbyli z Hansem tym
samym przedostatnią wspólną podróż. Nie miał już czasu na zbędne sentymenty.
Wcześniej naniósł wody ze studni. Dwa pełne wiadra wlał wprost do drewnianej
balii, zawartość trzeciego przelał do miski ustawionej na gorącym, świeżo
rozpalonym piecu. Odnalazł, dawno nieużywaną, ryżową szczotkę. Przynajmniej od
śmierci Gizeli nie była ani razu do niczego potrzebna. Przez to wydawała się
sztywna i twarda w dotyku. Gizela brała ją w obroty każdej soboty. Szczotka nie
zdążyła nawet dobrze wyschnąć, kiedy znów była zanurzana w namydlonej wodzie.
Teraz była sucha – na przekór wszechobecnej wilgoci. Uszykował czyste, ale nie
najlepsze ubranie. Trzeba je będzie zostawić w wojskowym magazynie, miał to na
uwadze. Spodnie, w ledwo widoczne brązowe pasy, choć lekko cerowane, mogły
jeszcze uchodzić za całkiem eleganckie, przynajmniej w jego oczach. Nalał do
balii podgrzaną wodę, wziął do ręki pachnące piżmem mydło i ostrożnie stanąwszy
nago na dnie balii, rozpoczął staranne, niemal symboliczne, ablucje. Wyobrażał
sobie, że z pomocą szczotki zmywa nie
tylko brud z ciała, ale wraz z nim, wszystkie grzechy z duszy. Nie znał się
dobrze na technice mycia, dopiero na sam koniec polał sobie głowę mydlinami.
Wytarł się dokładnie starym prześcieradłem, które od dłuższego czasu służyło mu
właśnie do tego celu. Ubrany, miał zamiar się ogolić, porzucił jednak tą myśl,
przypomniawszy sobie, że jedzie przecież do balwierza. Hans, spokojnie, jak
zawsze, wiózł go w stronę miasta. Jasno określony plan Petera nie pozwalał na
ckliwe rozglądanie się po okolicy. Miał zamiar niebawem tu wrócić, z nowym
koniem, a może przy odrobinie szczęścia, Hans doczeka jego powrotu? W mieście
było kilka zakładów fryzjerskich, on wybrał ten u Noumana. Z reguły chodził
właśnie do niego, choć nie lubił zdziwaczałego fryzjera, opowiadającego w kółko
o tym, co komu się przytrafiło na polu miłosnych podbojów. Niepowodzenia, jakie
notował w skromnych zalotach do Marianny powodowały, że nie lubił podobnych
tematów. Nouman był tutejszym Niemcem, z dziada pradziada i jako takiego
należało go wspierać. Poza tym był niezłym fachowcem.
– Dzień dobry,
panie Graetz, wiem, wiem, wiem – niemal
wykrzykiwał podekscytowany fryzjer.
– Skoro pan
wiesz, to zabierz się pan do roboty, czasu wiele nie mam – Peter usiadł w wygodnym zielonkawym fotelu, ustawionym na
wprost dużego lustra. Z wnętrza zwierciadła spoglądał na niego siedzący na
fotelu mężczyzna, osłonięty przez fryzjera białym fartuchem. Jego blond włosy
były poskręcane i zmierzwione od wilgoci; była to w tamtych czasach przypadłość
wszystkich Niemców. Na siłę zaczesywał je do tyłu, aby zakrywały uszy,
zachodząc na szeroki kark. Szaroniebieskie oczy nie miały w sobie nic poza
zwyczajną tajemnicą, jaką nosi w sobie każdy człowiek. Nigdy nie wiemy, co
widziały, oczy drugiego człowieka. Teraz oczy Petera spoglądały we własne
lustrzane odbicie. Nie przejawiał przy tym zadowolenia z niskiego czoła i
dużego, płaskiego nosa, nie pozwalającego na zapuszczenie modnych w tamtym
czasie wąsów. Gdyby je zapuścił, wyglądałby jak borsuk, albo co gorsze, małpa z
książkowej ilustracji.
– Wiem,
wszystko wiem – powtarzał fryzjer, ostrząc na
pasku brzytwę.
– Co pan
takiego wiesz?
– Idziesz pan
do wojska, bohater. Płakać będą panny po takim gospodarzu, a wdowy to pomdleją.
– A która tam
by po mnie mdlała? – zapytał Peter, miło podłechtany wyznaniem fryzjera.
– A choćby Inga
po starym Schneiderze, niczego sobie i z kamienicą jak się patrzy, na samym
Rynku.
– Przecież ona
ma dwoje dzieci – zaniepokoił się propozycją
takich swatów Peter.
– Zaraz dzieci,
chłopak pójdzie w świat, a córkę wydacie za mąż – fryzjer mydlił już pędzel na sztyfcie, snując życiowe plany dla
klienta.
– Daj pan
spokój, obce, stać mnie na własne, do tego one miastowe, nie z roli – chciał jeszcze coś dodać, ale namydlony pędzel przemykający
po twarzy, nie wyłączając okolic ust, skutecznie odebrał mu możliwość mówienia.
Był to ulubiony moment dla fryzjera, który miał w ten sposób klienta niemal na
łopatkach, mógł spokojnie mówić, a klient zmuszony był do słuchania, bez
możliwości protestu.
– O, widzę
dzieci się marzą, dzieci urodzić to musi młoda kobieta, taka rzecz. No, no, to
będzie wesele z Heike, albo z młodą Haneke, to sąsiadka. Ma już chyba
czternaście lat, ale zanim szanowny pan wróci z wojny, to będzie jak znalazł.
Jeśli nie jesteście już po słowie z sołtysem, to ja mu tę myśl podsunę, będzie
dbał o wasze gospodarstwo jak o swoje.
Peter drgnął, balwierz wyczuł
jego zdenerwowanie i natychmiast przerzucił rozmowę na techniczną stronę
zabiegu.
– Wyżej broda,
wyżej – brzytwa dotknęła gardła – jeszcze trzy, cztery ruchy i golenie będzie zakończone.
Wytarł klientowi twarz ręcznikiem i spryskał wodą kolońską. Peter nie chciał
komentować tego, co usłyszał. Powiedział tylko mocno i zdecydowanie, tak, aby
przeciąć wszelkie spekulacje.
– Wrócę z wojny
z żoną, tak postanowiłem.
– Ooo, po żonę
na wojnę, żeby tylko nie była to Francuzka, bo zamiast na grzyby będzie
szanowny pan chodził na żaby. Choć mówią, że te Francuzki, ho, ho, panie
Graetz, co też o nich mówią! – podniecał się
fryzjer, operując przy tym grzebieniem i nożyczkami. Na podłogę spadały kolejne
obcięte blond włosy.
– No, co mówią?
– No jakby to
powiedzieć, że jak pan się z taką zadasz to żadna już panu nie dogodzi.
– Tak samo
gadają o pasterzach, co to z owcami chodzą od wiosny do jesieni, że niby nie ma
jak owca – śmiał się Peter – bzdury pan klepiesz, będę miał żonę taką, jaka mi się
widzi, a dogadzać nikt inny nie będzie mi już musiał – Peter podniósł się z fotela i chciał zapłacić.
– Mowy nie ma,
oddasz pan, jak wrócisz z wojny.
– Chociaż tyle
mądrego pan wymyślił. Dziękuję, oddam –
powiedział Peter i wyszedł z zakładu szczęśliwy, że rozmowa dobiegła końca.
Dobrze, że nic nie wie o Mariannie – pomyślał.
Gdyby w mieście o tym mówiono, fryzjer na pewno zagadnąłby cokolwiek na ten
temat.
Wymyty, ogolony, z
przyciętymi włosami do tego pachnący mydłem i wodą kolońska udał się Peter do
kościoła. Może przed którymś ze sklepów spotka Mariannę? Może przyjechała ze
swojej polskiej wioski na targ? Postanowił, że dopóki nie spotka na swej drodze
jej brata, do Zakrzewa nie pojedzie. Nazajutrz zaczynał się wrzesień, powinien
wrócić jeszcze w tym roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz