W Poznaniu, mieście niekoniecznie najlepszym do tego typu działań, Marlena Solak przechowuje pamięć o Polakach z Rumunii i Mołdawii. Nie dość, że do dziś pomaga im jak może, wykonując niemal obowiązki konsularne, to jeszcze stale gromadzi wiedzę na temat poszczególnych ludzi. Nic dziwnego mieszkała tak w Bukareszcie, jak i w Kiszyniowie. Wbrew wszystkim opiniom, nigdy nie wypowiada się o obu tych miastach inaczej, jak tylko dobrze. Uważa, przy tym konsekwentnie, że rumuńskie i mołdawskie wina zdecydowanie przewyższają te wyprodukowane we Francji i Włoszech. W tej ryzykownej tezie chętnie jej wtóruję. Podczas jednej z takich winnych degustacji opowiedziała mi o stojącej pod oknem srebrnej tacy. Jednym z wielu zgromadzonych przez nią przedmiotów, dzięki którym odczuwa stałą więź z Rumunią. Doskonale ją rozumiem, sam też mam dom pełen rumuńskich obrazów, tkanin, talerzy etc. Lepiej się wśród nich oddycha.
Taca. Już na pierwszy rzut oka widać, że to sprzęt nie byle jaki, śmiało można rzec - wykwintny. Kiedyś, jak wspominała ten przedmiot Jadwiga Miklaszewska, stanowiła podstawę dla dzbanka, dzbanuszka, sześciu spodków, tyluż koszyczków z kryształowymi szklankami i podobnie jak ona sama, srebrnych łyżeczek. Jakby tego było mało, na tacy było miejsce dla szczypczyków do kostek cukru i dodatkowego podstawka z widelczykiem do cytryn. W tak zasobnym stanie dotrwała taca do wybuchu wojny. Wcześniej, od blisko pięćdziesięciu lat, służyła gdzieś w Polsce, z pewnością, w którymś ze dworów. We wrześniu 1939 roku, wraz z innymi sprzętami, taca wyjechała na tułaczkę towarzysząc w niej dwójce dzieci: chłopcu i małej dziewczynce oraz ich opiekunowi a może opiekunce? Tego nie udało się dociec. Podróżowali samochodem z brezentowym dachem. Tak zapamiętano ich w Bukareszcie, gdzie z braku pieniędzy wymieniali sprzęty na jedzenie. Samochód był pełen bagaży, wśród nich herbaciany zestaw zdawał się najbardziej zbyteczny. Zaczęli wymieniać: szklankę z podstawką za mleko, dzbanek za kurę, łyżeczkę za chleb… Tak herbaciany serwis poszedł w rozsypkę, jako najpraktyczniejsza pozostała z niego tylko taca, z której spożywali posiłki zatrzymując się na poboczach dróg. Ostatecznie oddali tacę za kawałek słoniny, owczy ser i mąkę. Tym sposobem taca dostała się do pani Ghitescu, z dumą serwującej na niej kawę w filiżankach i własnej roboty konfitury wyłożone na szklanym talerzyku. Gdy skończyła się wojna historia nie zapomniała o tacy. W Rumunii nastały ciężkie czasy, kartki na żywność, represje , wreszcie dyktatura Ceausescu. W szalonym planie zbudowania nowej Rumunii, dyktator burzył całe kwartały starych domów, pod nowoczesne w jego mniemaniu, osiedla. Przyszedł kres i na dom pani Ghitescu, w zamian władza ofiarowała jej jeden pokoik z kuchnią na nowo wybudowanym blokowisku. Nie mając gdzie pomieścić swoich sprzętów i mebli, biedna kobieta zaczęła wysprzedawać majątek stojąc na ulicy. Taca miała szczęście, zakupiła ją mieszkająca w Bukareszcie Polka, pani Eugenia Miklaszewska, która właśnie, po siedemnastu latach zesłania, wróciła z Syberii. Wypatrzyła srebrną, grawerowaną blachę między rupieciami i coś ją tknęło. Taca miała odtąd służyć mieszkającej w jednym pokoju pięcioosobowej, polskiej rodzinie. Służyła nie byle jak, znając od poprzedniej właścicielki jej pochodzenie, pani Miklaszewska ustawiała na niej bożonarodzeniową szopkę. Odtąd co roku, w dniu Bożego Narodzenia, stawali na tacy aniołowie, pasterze i Dzieciątko Jezus złożone w żłóbku, wszystkie figury zrobione z włóczki, pończoch i koralików. Na Wielkanoc zastępowały je mazurki, pisanki i maślany baranek. Po śmierci Eugenii, tacę przejęła jej córka Jadwiga i wnuk Bogdan - Prezes Związku Polaków w Rumunii. To z ich woli historia zatoczyła koło, a leciwa, srebrna taca, po kilkudziesięcioletniej tułaczce, trafiła do Polski. W domu Marleny i Janusza Solaków służyła za dowód przywiązania do tradycji i obyczajów. Choć dziś Janusza już nie ma, nadal dzielnie wywiązuje się ze swojej roli – szlachetnej polskiej tacy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz