Chwała huculistom - Tatarów 1902


Uff… to będzie długi tekst, huculiści winni go jednak, mimo tego niedostatku, obowiązkowo przeczytać.

                     Chwała huculistom - Tatarów 1902

        Pisarze wymyślają nowe, mityczne krainy. Z reguły są one emanacją kraju ich dzieciństwa. Pachną kwiatami, rosną w nich kolorowe cynie, astry, lwie paszcze, wyniosłe malwy i dziewanny. Są to miejsca pełne motyli, kolorowych ptaków i dorodnych warzyw rosnących na grządkach. Są ciepłe, pełne słońca, czystej wody i rześkiego powietrza. Byłyby rajem, gdyby nie zamieszkujący je nie zawsze poczciwi ludzie. Przykłady takich rajskich, odciętych od reszty świata dolin moglibyśmy mnożyć. Najsłynniejsze z nich to Macondo Gabriela Marqueza i Yoknapatawpha Williama Faulknera, ale i Anatewka Szołem Alejchema. Nie inaczej jest w polskiej literaturze; Tadeusz Konwicki umieszcza w krainie dzieciństwa, na wileńszczyźnie, pozostającą poza czasem, wyśnioną „Kronikę wypadków miłosnych”. „Dolina Issy” Czesława Miłosza to dla autora i jego czytelników podróż przez raj utracony. „Sklepy cynamonowe” Brunona Schulza oferowały swe towary w miasteczku, które na jawie nie istniało, bo przecież nie cynamonem pachniał Drohobycz. Wieś Tadeusza Nowaka to też hermetyczny świat zupełnie niezrozumiały dla przybysza z miasta, gdyby nie oprowadzał po nim autor – przewodnik. Przykładów mamy zatem bezliku. Dosłownością wykazał się urodzony w Czerniowcach Icyk Manger, bez ogródek umieścił on bohaterów swej jedynej powieści w raju.
        Przymierzyłem do tego literackiego wzorca monumentalne dzieło Stanisława Vincenza „Na wysokiej połoninie”. Pachnące lasem i łąką, rześkie powietrze wypełnia nie tylko świat przyrody z pierwotnymi, pięknymi krajobrazami. Oddychają nim zamieszkujący ten skrawek ziemi ludzie, przez co z biegiem lat, stają się podobni do Aniołów. Mieszkańcy tej krainy mają czyste dusze i dobre, pełne honoru serca, nie do końca zdając sobie sprawę, że żyją jednak poza rajem. Powoli już zapomnieli, że za grzech pierworodny prarodziców, ludzie, ostatecznie zostali z raju wygnani. Nie jest to jednak raj, skoro owi dobrzy ludzie pozostają śmiertelni i zmagają się z siłami przyrody. Siły natury, choć groźne, nie istnieją w dzikich górach wyłącznie po to, by siać strach i zagładę. Wręcz przeciwnie, ćwiczą one człowieka w zmaganiach z życiem, przygotowują do spotkań z Bogiem, czy to chasydów czy Hucułów – jedni i drudzy mimo odmiennej wiary, przypominają bowiem Aniołów. Mieszkańcy vincenzowskiej krainy sprawiają wrażenie bytów pośrednich pomiędzy Bogiem a Ziemią. Nie powinniśmy zakładać, że przestrzeń między Bogiem a człowiekiem jest pusta, napisał były rumuński minister kultury Andrei Pleşu, w książce „O Aniołach”. Według niego w przestrzeni, w górę i w dół poruszają się Anioły, jak po drabinie Jakubowej. Anioły wypełniają przestrzeń między niebem a ziemią, Huculi zaś, podobnie jak ich żydowscy sąsiedzi - chasydzi, choć mieszkają na ziemi, często wedle Vincenza, unoszą się wysoko ponad nią. Są herosami, choć sami nie mają o tym pojęcia. Nam jednak łatwiej nazywać ich podobnymi Aniołom, bo to bardziej przystoi naszej kulturze, wyrastającej z judeochrześcijańskiej tradycji.
        Nie zamierzam udowadniać, że Huculszczyzna, taka jak ją opisał Stanisław Vincenz, była jedyną taką krainą w Europie. Oczywiście, że była, bo każda mała ojczyzna jest odrębnym światem, coraz piękniejszym w miarę jak oddalamy się od niej w czasie i w przestrzeni. To oczywiste, że mamy tendencję do mitologizowania swojego dzieciństwa.
      Świadectwo dane przez Stanisława Vincenza nie jest jedynym dotyczącym tej krainy. Nieco wcześniej malował ją Władysław Jarocki, artysta malarz, z czasem prezes krakowskiego Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych. Dożył on w Krakowie roku 1965, w którym umarł w wieku osiemdziesięciu pięciu lat, z dala od utraconej na zawsze ukochanej Huculszczyzny. Odnotowuję tę datę, jako fakt nie bez znaczenia, bowiem od roku byłem już na świecie. Pojawiając się na nim rok przed śmiercią Jarockiego i o prawie siedem lat przed śmiercią Vincenza, która zabrała go w styczniu 1971 roku, w pewnym sensie mam prawo czuć przynależność do kolejnego pokolenia „huculistów”. W pierwszych latach dwudziestego wieku, chcąc malować Hucułów, Jarocki mógł swobodnie do nich pojechać, ba nawet wśród nich zamieszkać. Gdy umierał, w czasach Władysława Gomułki, było to już praktycznie niemożliwe. Tutaj mała dygresja. W latach 1955 – 1960, unikatowe zdjęcia Huculszczyzny udało się wykonać Włodzimierzowi i Romanowi Puchalskim. Nie wiem w jakich okolicznościach znany fotograf przyrody przebywał na huculszczyźnie, faktem jest, że wykonał wraz z bratem jedne z ostatnich zdjęć autentycznego świata karpackich górali, wciąż skutecznie broniących się, co widać na zdjęciach, przed radziecką kolektywizacją i nowymi sposobami gospodarowania.
         Tak się złożyło, że po ukazaniu się książki „Huculszczyzna. Opowieść kabalistyczna” odezwało się do mnie kilka osób, mających sporo do powiedzenia o owym raju wśród gór. Szczególnie miło zabrzmiały słowa skierowane do mnie z Niemiec od sędziwego już syna Stanisława Vincenza - Andrzeja i jego żony Joanny Vincenz, nie ukrywam, że dodały mi odwagi i pewności siebie. Między ludźmi, wśród których moja książka wzbudziła pozytywne odczucia, była także mieszkająca w Nysie malarka Jolanta Tacakiewicz – Lipińska, jej wujem był właśnie Władysław Jarocki - kronikarz huculszczyzny z wyboru. Malował on obrazy zainspirowane ludźmi żyjącymi w karpackiej arkadii. Wśród pamiątek rodzinnych Pani Lipińska znalazła nigdzie nie opublikowane wspomnienia Władysława Jarockiego i kilka fantastycznych, magicznych zdjęć z Huculszczyzny wykonanych przez artystę w 1902 roku. Jeden z fragmentów wspomnień dotyczył pobytu artysty w Tatarowie nad Prutem.
 Tatarów 1902
         Pierwszy rok moich studiów dobiegał końca, uwieńczony srebrnym medalem. Po letnich miesiącach, spędzonych, jak zawsze w Charkowie w Jusupówce, czy na Krymie, wróciłem do Krakowa, zgłosiłem się do Mehoffera, myśląc o kontynuowaniu mojej pracy u niego. Oglądnąwszy moje letnie prace olejne radził mi przejść do którejś ze szkół malarskich, gdyż moje osiągnięcia upoważniają go w zupełności do tej rady. Byłem tym mile zaskoczony, bo nie uśmiechało mi się piłowanie nudnych aktów akademickich. Ale dopiero w drugim półroczu 1903-1904 zapisałem się do prof. Wyczółkowskiego i odbyłem studia do końca roku szkolnego, zakończywszy je z postępem bardzo dobrym.
 Niewątpliwie, same ćwiczenia rysunkowe czy malarskie dają wiele, ale najważniejszy to kontakt osobisty z wyrobionymi już artystami - twórcami, śledzenie powstających dzieł, zapoznanie się z ich techniką malarską czy graficzną. Wyczółkowski stawał się oprócz dziedziny malarskiej, majstrem w grafice. Jego zdumiewająca różnorodność, przerzucanie się z jednej techniki na drugą, osiągnęły za parę lat doskonałość. Wspominam ze studiów tych profesorów, których podziwiałem, adorowałem nawet, nie mając zresztą zamiaru ich naśladować. Chciałem iść własną drogą i dlatego po ukończeniu kursu postanowiłem opuścić Akademię. Namyślałem się jeszcze co robić, gdy dostałem wiadomość od Pautscha, że nad Prutem w Tatarowie ma zapewniony tani, niekrępujący pobyt u leśniczego Wintera i że radzi mi też przyjechać, we wspaniałej pierwotnej przyrodzie, w zupełnej swobodzie, malować niesłychanie barwny tamtejszy lud huculski. Dodawał przy tym, że lepiej nawet malować w polu kozę niż liche modelki akademickie. Malowanie wsi, ludu, folkloru nie było mi obce. Przebywając w Charkowie, w Kurskiej Guberni czy na Krymie, a i na Kaukazie bardzo dużo robiłem studiów, a nawet większych obrazów jak "Orka z wołami", co zresztą nie przeszkadzało mi malować portrety krewnych, przyjaciół, no i autoportrety. Z tych czasów pochodzi mój autoportret w czarnym kożuchu, cały utrzymany w czerniach, duży portret w szubie Kruszyńskiego. Gdy wahałem się co robić, przygotowany już pobyt w Tatarowie bardzo mi odpowiadał. Było to przede wszystkim w kraju, co miało dużą wagę. Zadecydowałem i pojechałem . I tak zaczęła się moja "era huculska". Towarzyszami jej byli Pautsch i Sichulski. Malowaliśmy razem i nie razem, nazywani huculistami, tym epitetem starano się nieraz dokuczyć.
        Raj obiecany, leśniczówka była pięknie położona. Tuż za domem stary szpilkowy las nad górskimi krzakami malin, w lesie siedziba cietrzewi. Przed domem gościniec na Węgry, poza nim zamarznięty Prut z zielonawą przelewającą się wodą w przeręblach. Wieczorem przy księżycu pojawiały się wydry, baraszkujące za rybami. A dalej znowu gęste lasy państwowe, ciągnące się aż na drugi bok wąwozu, dziewicze, nietknięte siekierą, pełne jeleni i różnorakiej zwierzyny. Przeciągały dziki, nocą do stajen dobierały się wilki i lisy do kurników, jak opowiadali Huculi. A nad leśniczówką dwie duże połoniny, wyrąbane w lesie z otwartym widokiem na ciągnące się w dal łańcuchy gór. Na tych połoninach usadowiły się dwa gazdostwa huculskie. Wasyla i Iwana, pijaka, chłopa o długich, opadających na ramiona kudłach. Obydwa te staroświeckie gospodarstwa ze stogami siana, przykrytymi daszkami, z malowniczymi kunsztownie zbudowanymi z żerdzi płotami huculskimi, biegnącymi zygzakami daleko przez połoniny, to był teren naszych studiów malarskich
 ( ............... )
         Byliśmy zadomowieni. Huculi ci chętnie nam pozowali, gdyż przynosiło im to drobny, ale stały dochód codzienny.
 W styczniu i w lutym rozkładał nam gazda długowłosy, barwne łyżniki na ganku chaty od słonecznej strony, na nich zażywaliśmy zasłużonej sjesty po pracy. Wczesną wiosną wpatrywaliśmy się w wiosenne obłoczki i słuchali krzyku ciągnących się wysoko w górze sznurów dzikich gęsi i kaczek. Bezpośrednio nad nami wiódł je coroczny ciąg na północ. W połowie maja Huculi wypędzili swoje owce i bydło na połoniny rozciągające się na dużej przestrzeni między szczytami Chomiak i Siniak. A my podążaliśmy za nimi.
 Zbudowano dla nas piękną kolibę do której wywiózł nasze graty na objuczonych koniach nasz chłopak do wszystkiego - Iwan. W leśniczówce odległej od koliby o 4 godziny drogi, założyliśmy nasz punkt zaopatrzeniowy, którym zaopiekował się nasz niezawodny, poczciwy leśniczy, dostarczając nam mięso, chleb i inne artykuły. Wzięliśmy też potężną ilość konserw wojskowych, które wydostał Pautsch jako rezerwowy kadet pułku ciężkiej artylerii.
        Koliba nasza, jak wszystkie huculskie - ośmioboczna, tym różniąca się od tatrzańskiej, miała wewnątrz przy ścianach wokół ławy, służące nam za legowiska. Były wygodne, gdyż wyścielone rolkowymi materacami, miały pościel i ciepłe koce. Podłoga była wyłożona deskami lekkim spadkiem do środka, w którym było miejsce na ognisko, palące się dzień i noc. Ogień utrzymywał Iwan zbierając i rąbiąc powalone wiatrem pnie. Była nam ciepło i wygodnie. Koliba nasza zbudowana ze świeżego drewna wyglądała bardzo malowniczo. Przebywaliśmy w niej dwa miesiące.
       Zaraz na początku zaczęliśmy odwiedzać sąsiadujący z nami poza lasem ogromny "koszar" z kilkunastoma pastuchami, stadami owiec i baranów, liczących pewnie około 2000 sztuk. Początkowo próby nawiązania stosunków szły opornie.
 O malowaniu tych interesujących motywów nie było mowy. Pastuchy z siekierami w ręku krążyli wokoło zagrody koszara nie pozwalając nam nawet zaglądnąć do wnętrza. Bali się, że spadną na bydło jakieś czary i owce zaczną chorować- "zgłaziat ich pany". Sytuacja stała się napięta. Zawiadomiony leśniczy, nasz opiekun, przyszedł do nich z dwoma "pebereżnikami"(leśniczymi) i wytłumaczył, że tu nie ma o czym mówić, najjaśniejszy nasz "cisar" nie ma czasu jeździć po wszystkich zakątkach "swego kraju", a chcąc znać wszystkie potrzeby swoich ludów, posyła tych panów "malariw", aby mu dostarczyli obrazy przedstawiające życie "jeho narodiv" i dlatego nie wolno im przeszkadzać, a jeśli by się ktoś ośmielił to on "pan liśnyj" postawi swoje straże leśne naokoło połoniny i każe zastrzelić każdą kozę wyrządzającą szkodę w lesie przez obgryzanie szczytów sadzonek. To poskutkowało, Huculi zrozumieli sytuację, wszelkie obawy czarów zniknęły. Zapanowała najzupełniejsza harmonia, tym większa, że mieli u nas zarobki, dostarczając nam co dzień nabiału i otrzymując zapłatę jako modele. A gdy przepędzali swoje stada przez nasza niewielka polankę zawsze znaleźli u nas poczęstunek, co sobie bardzo cenili.
        Mieliśmy w naszej siedzibie urozmaicenie bardzo romantyczne innego rodzaju. Odwiedził nas nasz szkolny kolega i przyjaciel doskonały młody skrzypek, uczeń profesora Wefstahlsa we Lwowie i od dwóch lat skrzypka profesora Joachima w berlińskim konserwatorium. W pierwszym dniu po jego przyjeździe, po przywitalnej kolacji, gdy ogień się palił, a my wygodnie już rozsiedliśmy się na naszych ławach, Julek wyciągnął skrzypce, podniecony niezwykłością pierwotnego otoczenia - zaczął grać. Nadchodził późny wieczór, a Julek wciąż grał . Koliba jakby pudło rezonansowe w nocnej ciszy otaczającego nas pustkowia niosła głos skrzypiec daleko. Doszedł on do uszu naszych pasterzy w sąsiedniej połoninie, odległej od nas najmniej o pół kilometra lasu. Już zabieraliśmy się do spania, gdy usłyszeliśmy zbliżające się kroki, a potem pukanie do naszych małych drzwiczek - „pany ne bijta sia, to swoi, my czyły szcze hteś wid na skrypkacjh hrajet, a tak fajno szcze diw takoho hrania my nykoły na baczyłyśmy szcze". Byli to nasi sąsiedzi. Iwan nastawił na ogień duży sagan z woda, ugościliśmy ich herbatą , a Julek grał.
      Nasza idylla się kończyła jak i nasze finanse. Zwinęliśmy obóz, w czym pomagali nam nasi przyjaciele pastuchy i wrócili do Lwowa, skąd każdy w swoją stronę. Ja do Charkowa.
 (…)
Pierwsza wystawa.
 Ten ważny dla mnie występ odbył się w czerwcu w roku 1905 w Krakowskim Towarzystwie Sztuk Pięknych. Wystawiłem wtedy olejne płótna: "Śmiejący się szlachcic z Ukrainy", "Motyw z uroczystości święcenia wody u Hucułów" i "Pejzaż z cerkwią". Obrazy te posłałem z wielką tremą. Uradował mnie nieoczekiwanie dla mnie sukces, obraz huculski zakupiło za dość dużą sumę Towarzystwo Sztuk Pięknych do rozlosowania. (...)
       Tyle wspomnień Władysława Jarockiego. Dodam, że na równi z Huculszczyzną Jarockiego fascynowały Tatry i Podhale. W 1920 roku poślubił córkę Jana Kasprowicza – Annę. Znana miłośnikom Zakopanego willa Jana Kasprowicza – Harenda była własnością Jarockich, do dziś znajduje się tam kolekcja obrazów Władysława.
 Fascynują mnie dzieje huculszczyzny, kiedy ta znajdowała się w orbicie zainteresowań polskich artystów, pisarzy i całej rozkochanej w górach inteligencji. Wraz z odzyskaniem przez Polskę niepodległości, w 1918 roku, Huculi stali się częścią społeczeństwa Drugiej Rzeczpospolitej. Zamieszkałe przez nich powiaty Nadwórniański i Kosowski, były najbardziej na południowy wschód wysuniętym fragmentem odrodzonej Polski. Dziś w polskich muzeach można podziwiać wspomnienie krainy położonej nad Czeremoszem i Prutem, między innymi dzięki obrazom Fryderyka Pautscha, Kazimierza Sichulskiego i właśnie Władysława Jarockiego. Jakież było moje zaskoczenie, że, jak wynika z fragmentu wspomnień tego ostatniego, cała trójka artystów zafascynowała się Huculszczyzną w tym samym czasie, mało tego, podczas jednego wspólnego wyjazdu do Tatarowa w 1902 roku. Ironicznie, w początkowym zamiarze, krytycy określali ich mianem „huculistów”, dziś określenie to całkowicie zmieniło swoje znaczenie. Wypada nam, po stu latach podziękować owym „huculistom” za to, że zatrzymali na swoich płótnach obrazy ze świata, który dziś już nie istnieje. Polska nie ma dziś aspiracji ani szans powrotu do huculskiej arkadii, nie znaczy to jednak, że nie mamy obowiązku o niej pamiętać, jako o magicznej krainie inspirującej nie tylko artystów. Miłość do gór cechująca Polaków zamieszkujących dzisiejszą, równinną w przeważającej części, polską ojczyznę, jest w dużej mierze wynikiem huculskich inspiracji, obecnych w naszej sztuce i literaturze. Inspiracji, których często nie do końca jesteśmy świadomi. Chwała huculistom!
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz