W 1954 roku Akademia Szwedzka przyznała Literacką Nagrodę Nobla Ernestowi Hemingwayowi. Pisarz nie mógł wygłosić tradycyjnego wykładu, nie przyjechał nawet na wręczenie nagrody. W popularnych notach biograficznych możemy przeczytać, że w 1953 roku Hemingway uległ wypadkowi lotniczemu na jednym ze swoich kenijskich safari. Prawda jest nieco inna. Katastrofa, a w zasadzie dwie, jedna po drugiej, miały miejsce z dala od granic dzisiejszej Kenii; ponadto zdarzyły się nie w 1953, lecz w pierwszym miesiącu 1954 roku.
W styczniu bieżącego roku penetrując okolice Masindi i dokumentując ślady pozostałe po internowanych tam w czasach drugiej wojny Polakach, postanowiłem, nieco na marginesie mojej kolejnej ugandyjskiej podróży, opisać perturbacje jakie spotkał tu na swojej drodze Ernest Hemingway. Jadąc przez busz, wzdłuż Nilu, w stronę jeziora Alberta, nie zdawałem sobie do końca sprawy, że podążam dokładnie śladem Hemingwaya - i to szlakiem jaki wymusił na nim pierwszy z dwóch lotniczych wypadków. Opuszczając obfitujące w dziką zwierzynę okolice wodospadu Murchisona zmierzałem do Butiaby, przeludnionej osady rybackiej nad brzegami Jeziora Alberta. To zachodni kraniec Ugandy. Byłem w miejscu, w którym busz schodził wprost do jeziora. Na przeciwległym brzegu majaczyły ledwie widoczne błękitne wzgórza. Porastała je tropikalna dżungla, stąd ich widoczna z oddali niebieskawa barwa - było to już Kongo. Dotarłem do pełnej much Butiaby. Zakładając, że na jednego człowieka przypada dziesięć tysięcy much, tutaj musiało ich być kilkadziesiąt milionów. Stwierdziłem to zgarniając ze spoconej twarzy kolejny rój owadów.
- W czasach Hemingwaya był tu port i spore miasteczko - zakomunikował kierowca matatu - zdezelowanego, tradycyjnie przepełnionego busa, służącego do przewozu ludzi wraz z ich dobytkiem. Kierowca nie mógł pamiętać czasów kolonialnych, wiedział jednak kim był Hemingway, choć nie czytał żadnej z jego książek. Zatrzymałem się w barze nad samym brzegiem jeziora. Ludzki gwar, dziesiątki łodzi, a między tym wszystkim wałęsające się świnie, wszystko to przemieszane w muszej zawiesinie. Muchy zwabione były rybim odorem. Dzisiejsza Butiaba śmierdzi. Na plażach suszyły się sieci, były ich setki metrów. Czuć tu było prawdziwą Afrykę. Który to raz z rzędu Uganda poczęstowała mnie prawdziwą afrykańską codziennością?
Szybko odnalazłem teren dawnego lotniska, wiedziałem, że ma ono związek z jednym z wypadków Hemingwaya. W rozpalonym słońcu wyglądało irracjonalnie, niczym fatamorgana. Prymitywne chaty pokryte trzciną, odgrodzone były od starego pasa startowego drucianym płotem. Tuż za ogrodzeniem, bez jednego drzewa i kawałka cienia, od rana słońce nagrzewało wojskowe baraki. Wybudowane z blachy falistej, pomalowane były w zielonkawo brązowy kamuflaż. Temperatura we wnętrzu baraków musiała przekraczać pięćdziesiąt stopni Celsjusza. Niestety, nie zdołałem tego sprawdzić osobiście. Na samo lotnisko, choć od dawna nic na nim nie lądowało, nie udało mi się dostać. Całkowicie zmilitaryzowany obiekt służy za koszary wojskowe. Zakaz traktowano tym poważniej, im bardziej realna stawała się groźba zbrojnego konfliktu z Kongo. Byłem dokładnie na terenach myśliwskich Ernesta Hemingwaya. Właśnie tu, w 1954 roku, dobiegł kresu mit niezwyciężonego łowcy przygód. Z daleka przyglądałem się miejscu, z którego przed przeszło pięćdziesięciu laty startował samolot wielkiego pisarza. Nie zaleciał wówczas daleko.
Hemingwayowi towarzyszyła w podróży czwarta żona, dziennikarka Mary Welsh. Do Murchison Falls przylecieli 23 stycznia 1954 roku. Państwo Hemingway dostali się tu bezpośrednio po 24-godzinnej podróży. Wyczarterowana przez nich Cessna musiała obniżyć lot, aby nie wlecieć w stado ptaków. W trakcie tego manewru zahaczyła o nieużywane druty telegraficzne; pilot zmuszony był do przymusowego lądowania w interiorze. Afrykańska natura przyczaiła się na wielkiego myśliwego upominając się o swoje. Hemingway został ranny, miał poważnie kontuzjowane ramię, jego żona Mary złamała sobie kilka żeber. Dwoje pasażerów wraz z pilotem spędziło noc jedno przy drugim, nad brzegiem Nilu, poniżej wodospadów Murchisona. Do dziś jest to królestwo drapieżników: lwów, lampartów, setek krokodyli i pozornie łagodnych hipopotamów. Myśliwska strzelba Hemingwaya była całkowicie bezużyteczna. Afrykańska rzeczywistość okazała się sprytniejsza od człowieka. Rozbitków znaleziono następnego dnia nad ranem. Zabrała ich łódź płynąca w dół rzeki do Butiaby. W tamtych czasach Butiaba była nieźle prosperującym portem nad Jeziorem Alberta; w niczym nie przypominała biednej i przeludnionej wioski rybackiej, jaką jest dzisiaj. Słynny pisarz wyczarterował kolejny samolot, który następnego ranka miał ich zabrać aż do Entebbe skąd mieli wrócić do Ameryki. Afryka postanowiła dalej mścić się na zuchwałym pisarzu, wielokroć starającym się robić wrażenie, że udało mu się ją ujarzmić. Tuż po starcie samolot spadł na ziemię, maszyna stanęła w płomieniach. Mary i pilot wydostali się przez okno. Ranny poprzedniego dnia Hemingway miał usztywnione ramię. Trudno było mu się ewakuować z płonącego samolotu, do tego jego tusza uniemożliwiała wydostanie się na zewnątrz niewielkim okiennym otworem. Poobijany zdołał otworzyć głową zamknięte na zasuwę drzwi. Zakrwawiony, z urazem czaszki i ciężko poparzony, cudem wydostał się z płonącego samolotu. Ranni zostali przewiezieni do Masindi, gdzie otrzymali podstawową pomoc medyczną. Nie mogący w tym stanie podróżować dalej, Hemingway zatrzymał się kilka dni w Masindi Hotel. Cierpienia, które znosił na skutek wypadku potęgowane były upałem i psychicznym upokorzeniem człowieka nie znoszącego porażek. Dwudziestego piątego stycznia 1954 roku gazeta „The Daily News” podała informację o wypadku. Dramatyczny nagłówek informował: „Prawdopodobna śmierć Hemingwaya w katastrofie nad Nilem”. Do redakcji zaczęły spływać kondolencje i nekrologi. Autor „Komu bije dzwon” przeżył, a docierające do niego wiadomości o jego śmierci nieco poprawiły mu nastrój. Uważał je za niezły dowcip, dobrze wpisujący się w jego legendę. Miał wybite ramię, oparzenia pierwszego stopnia, pękniętą czaszkę, odbitą nerkę, kontuzjowane kręgi szyjne, chwilowo stracił wzrok w jednym oku, do tego niedosłyszał.
W tym samym roku przyznano Hemingwayowi Literacką Nagrodę Nobla. Pisarz symbolizujący męską siłę był w tak złej formie, że nie mógł dojechać do Sztokholmu, aby osobiście odebrać nagrodę. Nie miał też już sił, aby pracować nad nowymi tekstami. Stać go było zaledwie na napisanie jednego eseju, wydanego długo po śmierci w 1999 roku. Na pasie startowym, gdzie omal nie zginął, do tej pory powiewa rękaw wskazujący kierunek wiatru, choć nikt już tam nie ląduje. Afryka przyczyniła się do sławy Hemingwaya, w zamian wysysając z niego siły. Choć przeżył, nigdy nie odzyskał już dawnej witalności i sprawności łowcy przygód. Kilka lat po feralnej wyprawie, w lipcu 1961 roku, strzelił sobie w usta z dubeltówki. Praprzyczyną samobójstwa były opisane tu zdarzenia z okolic Masindi. „Człowiek nie jest stworzony do klęski. Człowieka można zniszczyć, nie pokonać” - słynną sentencję napisał na krótko przed tym, nim pokonała go Afryka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz