Jeden z tekstów do przygotowywanej dla wydawnictwa Zysk i S-ka książki "Opowieści z gór niewysokich".
Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Roman był znanym krakowskim
deltiologiem, oczywiście nie tak znanym jak panowie Świerczenko czy Szczółek,
mimo wszystko z pewnością był znany. Co prawda niektórzy, nieprzychylni mu
kolekcjonerzy, uważali, że chciał za znanego tylko uchodzić. Gadali tak mimo
to, że wszyscy bez wyjątku, go znali. Na szczęście nie jest to istotne dla tej
historii. Żadnemu z bardziej znanych kolekcjonerów pocztówek nie zdążyła się
historia nazywana przy krakowskich kawiarnianych stolikach „przypadkiem
Romana”. Nie były to zresztą wyłącznie stoliki kawiarniane, bo nie do takiej
roli aspirowały stoły w węgierskiej restauracji Balaton przy Grodzkiej. Były to
poważne stoły, bez wyjątku, każdy z nich, miał nie mniej niż pięćdziesiąt lat.
Przy jednym z nich Roman kupił starą pocztówkę z 1919 roku. Nadana była w
Stanisławowie i zaadresowana do Krakowa na ulicę Starowiślną 17 , drugie
piętro, jak zaznaczono w adresie. Mieli tam zamieszkiwać Państwo Czempińscy.
Pocztówkę przyniósł mu młody chłopak, na oko mógł być studentem ale nie musiał.
Roman umówił się z nim przez jeden z portali aukcyjnych. Nie zapłacił drogo,
ledwie 20 złotych. Nie byli dla niego istotni dwaj Huculi pod parasolami,
zamieszczeni na zdjęciu, które dzięki zestawieniu owych parasoli z ludowymi
strojami górali uchodzić miało za śmieszne. Od momentu gdy zobaczył pocztówkę na
ekranie swojego komputera kręciła go myśl, aby dostarczyć przesyłkę pod
wskazany adres, bez względu kto tam obecnie zamieszkiwał.
Tak zrobił. Na Starowiślną 17 udał
się w niedzielę, inaczej niż czynią to listonosze pracujący wyłącznie w dni
powszednie. Roman słusznie zakładał, że w niedzielę najpewniej zastanie kogoś w
mieszkaniu. Poza tym sam tego dnia miał sporo czasu często nudząc się nieprzyzwoicie.
W mieszkaniu przyjęto go raczej chłodno i kazano przyjść później, kiedy babcia
wróci z kościoła od Franciszkanów i przedpołudniowej kawy pitej w towarzystwie
koleżanek. Do Franciszkanów wcale nie miała najbliżej, mimo to od lat mijała
inne kościoły nie zwracając na nie uwagi. Przechodząc koło Dominikanów
odwracała nawet głowę z czego co tydzień się spowiadała. Opowiedziała o tym
Romanowi tego samego dnia po południu, kiedy zastał babcię w domu i gdy ta bez
problemu rozpoznała na pocztówce pismo swego stryja.
- To on z cała pewnością, nikt tak
precyzyjnie nie formułował myśli - powiedziała.
- Stryj był prawnikiem, choć w
tamtych czasach ledwie pewnie zaczynał studia.
Owa precyzja, według niej, miała się
wyrażać w zdaniu: piszę do was z tego rusko żydowskiego bagna… tak stryj raczył
określić Stanisławów, w którym był zdaje się na jakiejś studenckiej praktyce.
Roman podziękował obiecując oddać
babci pocztówkę gdy tylko zakończy jej dogłębne badanie. Wyjaśnił, że jest
kolekcjonerem nie tylko pocztówek ale i porcelany, w związku z czym wybiera się
niebawem do Pacykowa, położonego nie gdzie indziej, tylko właśnie koło
Stanisławowa. Chciał tam sprawdzić co pozostało po tamtejszej, niegdyś słynnej
na cała Polskę, fabryce fajansu. Dzisiaj nie ma już Stanisławowa, miasto nazywa
się Iwanofrankowsk. Podobnie nazwa Pacyków zniknęła z mapy Ukrainy ustępując miejsca
dla Podlisia. Nie lubił wywozić starych rzeczy za wschodnią granice dlatego
przed wyjazdem zrobił sobie wierną kopię pocztówki. Unikając kolejek na przejściach w Korczowej i
Medyce udał się w stronę Ustrzyk Dolnych. Tu nigdy nie było wielkich kolejek, w
godzinę można było przekroczyć granice . Tak też zrobił w dniu 11 lipca, kiedy
pamięć o Polakach zamieszkujących krasowe miasteczka bywa szczególnie bolesna.
Drogę znał na pamięć. Często jeździł tu po kolejne obiekty do
swej kolekcji. Chyrów, Stary Sambor, a wkrótce za nim przystanek na obiad. W
przydrożnym barze w Waniowicach zwanym zbyt dumnie Kafe Levada ważą regionalne
strawy jak nigdzie w okolicy. Deruny na mokro to placki ziemniaczane zapieczone
z boczkiem i czosnkiem w glinianych garnkach. Na mokro, bo na koniec zalane są
tłustą śmietaną. Ukraiński smak. Najedzony
udał się ledwo kilometr od tego zapyziałego miejsca z wykwintną kuchnią. Niemal
po drugiej stronie drogi mieszkał znajomy handlarz. Nie lubił Polaków ale
kochał ich pieniądze. Dom i magazyny miał pełen mebli i pomniejszych bibelotów,
jak mówił po Austriakach, choć obaj z Romanem dobrze wiedzieli, że przed wojną
nie było tu żadnych Austriaków tylko Polacy i Żydzi. Roman dyplomatycznie nie
wyprowadzał go z błędu dając mu nacjonalistyczną satysfakcję. Nie wdawał się w
dyskusję taksował towar i zlecał wysyłkę: loko Kraków. Żadnych transakcji na miejscu. Kraków był miejscem zapłaty, tu
tylko wybierało się obiekty. W prowizorycznej zagrodzie z czerwonej cegły
nakrytej od biedy eternitem wylegiwały się lwy. Dokładnie trzy lwice i samiec.
Nie było żartów, po uczcie nie pozostawiały zbyt wielu śladów. Roman dokładnie
wiedział, że tutaj obowiązuje miejscowy kodeks albo się… znika.
- Może kupisz jednego, niedługo będą młode?
Roman podobne propozycje kwitował delikatnym uśmiechem
starając się nie komentować, a tym bardziej nie urazić właściciela lwiego
stadka. Szybko dogadał interesy, by po kwadransie być już w Samborze. Lubił to
miasto. Polski kościół, ratusz z przeszklonym dachem i i klasztor jezuitów, w
którym dzisiaj jest szkoła muzyczna i
sala koncertowa ze słynnymi organami i sceną w miejscu ołtarza. Spenetrował
kiedyś tan budynek od piwnic po strych, żył z tego później przez okrągły rok.
To właśnie wówczas zaczął być znany w Krakowie. Noc spędził w hotelu na Rynku.
Rano nie czekał na otwarcie sklepów ruszył na wschód, by przez Drohobycz i
Stryj dotrzeć do Stanisławowa, jak niezmiennie nazywał Iwanofrankowsk.
Kiedy robił zdjęcia porzuconej fabryki, to znaczy kilku
ceglanych zabudowań przykrytych eternitem i jednego zachowanego komina z
nieczynnego od 1939 roku pieca do wypalania fajansowych figur, z pobliskiej
cegielni wyszło kilku mężczyzn.
- Tutaj nie wolno fotografować.
- Przecież tu nic nie ma, ledwo ruina – odpowiedział.
- Niewolno - odezwał się ten z nich wyglądający na
najważniejszego. Widać było, że żarty się skończyły.
- Mam tu dla was prezenty: szynka ser żubrówka…
- Od Polaka nic nie weźmiemy, spierdalaj!
Nie było zbyt wiele czasu na ucieczkę, jeden kamień trafił. Na
szczęście w ramię, bolało ale dało się jechać. Tylna szyba samochodu nie
wypadła, cudem ledwie pękła pod kanonadą kamieni i twardych grudek gliny, z
której przed wojną formowano unikatowe figurki najlepszych europejskich
projektantów. Dopiero w samochodzie poczuł, że leci mu krew z nosa. - Jednak
oberwałem - pomyślał nawet nie poczuł gdy w ostatniej chwili dosięgła go pięść
jednego z obrońców mienia. Adrenalina była tak duża, że nie odnotował tego
zdarzenia w swej pamięci. Zatrzymał się
dziesięć kilometrów dalej, w Stanisławowie miał ochotę kupić kartkę i napisać
do Krakowa zaczynając słowami : piszę do was z tego……
Po kilku tygodniach od tego zdarzenia, w krakowskiej czytelni
biblioteki Czartoryskich, znalazł informacje, które dały mu poważnie do myślenia.
Otóż fabryka fajansu w Pacykowie koło Stanisławowa była w okresie
międzywojennym przykrywką dla działań polskiego wywiadu wojskowego. Zgromadziła
tysiące bezcennych dokumentów z terenu radzieckiej Rosji, Czechosłowacji i
Austrii która stała się częścią III Rzeszy. „Niektórzy wyrządzone wtedy przez Polaków
„szkody” pamiętają widocznie do dzisiaj” - pomyślał. Jedyna kamienica zburzona
po wojnie na Placu Mariackim we Lwowie, dokładnie na tyłach pomnika Adama
Mickiewicza, mieściła przed wojną sklep braci Lewickich, właścicieli Pacykowa.
Na miejscu owej kamiennicy wzniesiono okropny ociężały budynek, świadczący wyłącznie
o tym, jak bardzo nie lubiano lekkości ducha, uwielbienia wolności i szacunku
dla piękna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz