czwartek, 29 stycznia 2015

Zombie z Kakooge


Gorące słońce, powolnie spadające ciepłe krople deszczu. Doświadczałem tego nie tak dawno w Ugandzie. Kakooge, blisko sto kilometrów na północ od Kampali, to wioska, do której nie trafiają turyści. Piękna i okrutna w dosłowności ludzkich zachowań.
- Gdybyście przyjechali kilka dni wcześniej widzielibyście, jak wymierza się tu sprawiedliwość – opowiadał, przy wieczornym piwie, mieszkający tu od piętnastu lat misjonarz. - Niedawno drogą, tą naprzeciw kościoła, prowadzili na sznurze podejrzanego o gwałt mężczyznę, cała wioska miała niesłychaną zabawę. Okrzyki, podskoki i oklaski, ogólna ekscytacja. Biedak poszturchiwany i szarpany sznurem ledwo szedł. Na koniec założyli na niego oponę, polali benzyną i podpalili -
 To sprawdzony sposób. Opona skutecznie krępuje ruchy. Ofiara wije się niczym żywa pochodnia. Widowisko jakich mało. Całkowity brak współczucia, nikt nie myśli o litości i miłosierdziu, takich tam mają parafian. Podobne spektakle odbywają się raz na jakiś czas, a to podejrzewają kogoś o czary, a to o morderstwo.


 
     W Kakooge nie ma wielu rozrywek, kilka barów z sodą i piwem, w jednym znajduje się nawet stary stów bilardowy z podartym suknem. Telewizor dostępny jest tylko w miejscach, w których pracują agregaty prądotwórcze. Na drodze, którą prowadzono na kaźń niejednego nieszczęśnika sfotografowałem miłych i gościnnych mieszkańców, tyle, że jeden z nich nie rzucał cienia, ciekawe czy jego oblicze odbija się w lustrze? Ot taki miejscowy zombie, w sumie nic nadzwyczajnego.      

niedziela, 25 stycznia 2015

Pogrzeb Odyliona


„O święty Odylonie, dusz zmarłych patronie”
    Bardzo lubię stawać oko w oko z pogrzebem biskupa Odyliona. Malowidło z lat trzydziestych zeszłego wieku, znajduje się na wewnętrznej ścianie Katedry Ormiańskiej we Lwowie. Patrząc w stronę ołtarza odnajdziemy je po lewej stronie. Zanim napiszę o autorze przejmującego dzieła słów kilka o tym kim był Odylion, nie jest to bowiem święty powszechnie znany. Żył na przełomie dziesiątego i jedenastego wieku. Pod koniec życia pełnił godność opata słynnego klasztoru w Cluny. Był człowiekiem surowym dla siebie, ale pełnym dobroci dla innych. Podobno w czasie wielkiego głodu, w 1006 roku, bez wahania przetopił koronę i złote dary przekazane klasztorowi przez Henryka II. Uczynił to po to, by ulżyć doli ludu. Popierał też działalność literacką mnichów, choćby pisanie żywotów świętych.

                    

 Dlaczego pogrzeb i to w towarzystwie duchów? Walcząc z pogańskim kultem zmarłych zalecał Odylion modły za dusze zmarłych, w dniu 2 listopada, dzień po Wszystkich Świętych. Zwyczaj ten, jako Dzień Zaduszny, przyjął się w całym kościele. Odylion zmarł 1 stycznia 1049 roku. Według polskiej tradycji za życia miał spotkać się z Kazimierzem Odnowicielem. Znał owo domniemanie Jan Henryk Rosen (1891 – 1982). Sportretował Odyliona będąc w zgodzie z hagiograficznym żywotem świętego. Kondukt składa się nie tylko z ludzi ale i z duchów, radych z tego, że ustanowił Dzień Zaduszny – pamięci o zmarłych.
Wśród niosących trumnę żałobników widzimy samego Rosena, to ów przystojny mężczyzna odwrócony do nas twarzą. Kiedy ukończył dzieło swego życia miał 38 lat. Wypada pogratulować odwagi arcybiskupowi Józefowi Teodorowiczowi, ówczesnemu gospodarzowi  Katedry Ormiańskiej. Powierzenie tak odpowiedzialnego zadania artyście dopiero wchodzącemu na piedestał było gestem odwagi. Dzięki tej odwadze i geniuszowi Rosena, do dziś wielu turystów odwiedzających Lwów swoje pierwsze kroki kieruje na ulicę Virmeńską, do Katedry Ormiańskiej.
Jan Henryk Rosen, w 1937 roku, wyjechał do Stanów Zjednoczonych, aby wykonać prace zlecone mu przez polską ambasadę. W USA pozostał do śmierci. Jeden z najwybitniejszych polskich artystów dwudziestego wieku, związany nie tylko ze Lwowem, do dziś nie doczekał się żadnej monografii.
 
 

wtorek, 20 stycznia 2015

Małgorzata - Margot - Adjani

     Dawno nie napisałem żadnej recenzji. Wystrzeganie się recenzowania czegokolwiek (także kogokolwiek), to efekt nadmiaru ponurych lektur, w których nieziemsko oświeceni, recenzują poczynania innych. Zazdroszczę odwagi recenzentom piszącym, że ktoś był taki i owaki. Sami muszą być przekonani o swoim wyjątkowym darze oceniania i wydawania sądów, na szczęście doczesnych. Nie mam tu na myśli, w najmniejszym stopniu, recenzji wydarzeń artystycznych. Homo homini lupus est, powiedziano dość dawno.
 
 
      Jako pierwszą lekturę w 2015 roku, po raz wtóry, przeczytałem „Mistrza i Małgorzatę”. Nie jest to zadanie proste, książka ta zawiera w sobie kilka suwerennych opowieści, nie wszystkie zachęcają do dalszego czytania. Bywa, że lekturę kończy się na grotesce odczytawszy zaledwie część pierwszą. To takie igraszki z diabłem, a raczej z diabłami, całkiem śmiesznymi. Za to część druga to już dosłowna, satanistyczna, jazda na całego. Pod jej warstwą, czy się to komuś podoba czy nie, odbywa się teologiczna dysputa wyzbyta jakiejkolwiek ortodoksji. Bułhakow wyrósł w tradycji prawosławia, gdzie kanony są jasno nakreślone i nikt z nimi nie dyskutuje, tym większa jego odwaga.  
     Tytułowa bohaterka to potomkini królowej Margot, tej od rzezi hugenotów we Francji, w 1572 roku. Małgorzata, podobnie jak Margot, jest siłą sprawczą historii. Godzi się na współpracę z diabłem, aby niemal za rękę, przeprowadzić Mistrza w inny wymiar. Robi to wbrew jego  życiowej rezygnacji. Dzięki jej determinacji i całkowitemu zaprzedaniu się szatanowi, Mistrz, mimo wszystko, pozostaje Mistrzem. Trochę dziwne, że w żyłach Małgorzaty płynie krew królowej Margot, a nie na przykład Kleopatry. Może wówczas opowiedziana przez Bułhakowa historia byłaby zbyt dosłowna i oczywista? Swoją drogą zastanawiam się, jakie inne kobiety brał pod uwagę kreując rodowód swojej tytułowej bohaterki? Bułhakow przekonuje niedowiarków, takich jak poeta Iwan Bezdomny, do uwierzenia w diabły. Zadanie wykonalne. W rosyjskiej literaturze trudno ujrzeć Boga, za to biesów kryje co niemiara.  

 

    
Po lekturze nadszedł czas na  seans filmowy. Film, z 1994 roku, w pozorowanej reżyserii Patricea Chereau. Pozorowanej, bo tak naprawdę był to autorski film Isabelle Adjani, to ona rządziła tym projektem, decydowała o tym kto i w jaki sposób go wyreżyseruje,  był to jej film absolutny. Margot – Małgorzata – Adjani, to układa się w całość połączoną jakąś trudną do uchwycenia nicią. Aktorka wcześniej zaprezentowała się, jako odtwórczyni roli tytułowej w filmie „Camille Claudel” – tragicznej historii rzeźbiarki, uczennicy, muzy i kochanki wielkiego Augusta Rodina (w postać rzeźbiarza wcielił się tam Gerard Depardieu). Trzeba przyznać, że oba filmy niosą w sobie ładunek ponadziemskich emocji, podobnych do tych wywoływanych przez Małgorzatę - Margot. Isabelle  Adjani doskonale zdawała sobie z tego sprawę.

czwartek, 15 stycznia 2015

Mit Galicji


      Wczoraj, 14 stycznia, w Austriackim Forum Kultury w Warszawie odbyło się spotkanie poświęcone Galicji. Rozmawiali ze sobą: profesor Jacek Purchla - dyrektor Międzynarodowego Centrum Kultury w Krakowie, Anda Rottenberg - twarz współczesnej intelektualnej Warszawy i profesor Waldemar Łazuga - najwybitniejszy (piszę to z pełną odpowiedzialnością za użyte słowa), z żyjących poznańskich historyków. Wydarzenie było stołecznym odpryskiem wystawy „Mit Galicji”, która do ósmego marca tego roku prezentowana jest w Międzynarodowym Centrum Kultury na krakowskim Rynku Głównym. Rozmowie trojga wybitnych intelektualistów przysłuchiwało się szanowne audytorium zasiadające w wypełnionej  po brzegi sali. Co takiego było w owej Galicji, sztucznym wymyślonym przez Austriaków tworze, że siedemdziesiąt lat po jej zniknięciu z mapy Europy, Jerzy Turowicz wieszał w redakcji „Tygodnika Powszechnego” portret cesarza Franciszka Józefa, było niebyło, zaborcy. Czy w Poznaniu ktoś odważyłby się powiesić nad biurkiem portret cesarza Wilhelma, czy nie daj Boże, Bismarcka? Tym bardziej w Warszawie portret cara Mikołaja II? Może należałoby zadać pytanie: na czym w ogóle polega potęga mitu? Po co tworzymy kreacje często odległe od rzeczywistości, jakie czynniki o tym decydują? A może wystarczy wsłuchać się w mądre słowa wypowiadane przez profesora Łazugę, by stwierdzić, że to nie tylko mitologia, lecz realizm polityczny Polaków przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku, którzy w austrowęgierskiej monarchii dochowali się dwóch premierów cesarskiego rządu i czterdziestu ministrów. Co takiego zdarzyło się, że ów twór, wymyślony po 1772 roku, przetrwał do końca I wojny światowej? Niezwykłe 150 lat, kiedy to Polacy w dużej mierze decydowali o polityce jednego z zaborców, profesor Łazuga opisał w fenomenalnie zajmującej książce „Kalkulować…”   Są historycy mądrzy i głupi, czytać należy tylko tych mądrych. Czytajmy zatem Waldemara Łazugę!

 
    Od dawna nic mi tak nie pochlebiło, jak słowa profesora nazywającego mnie swoim uczniem i to do tego w tak szacownym gronie. To poniekąd prawda, uczył mnie onegdaj, jeszcze wówczas doktor Waldemar Łazuga. Żałuję tylko, że nie byłem wówczas, przed trzydziestu laty, wystarczająco pilny. Dlatego dziś wsłuchuję się w jego słowa, jadąc po nie nawet do Warszawy. Z wielką dumą, mówię, że poza wszystkim co profesor sobą reprezentuje, to mój nauczyciel. Dzisiaj dla moich przyjaciół Ukraińców „Mit Galicji” jest nie tylko wspomnieniem lecz także nadzieją.   

niedziela, 11 stycznia 2015

Głowy w lodówce


 

Lubię podróżować śladem literackich fascynacji. Tak było z Karsem miastem na samym wschodzie Turcji, nieomal u stóp Araratu. Kiedyś dojechałem do niego samochodem i to nie byle jakim, bo Oplem Astra. Jechałem kilka dni. Wszystko przez to, że uwiodła mnie powieść Orhana Pamuka „Śnieg”.

Mimo swoich stu dwudziestu tysięcy mieszkańców Kars zrobił na mnie wrażenie miasta o wiele mniejszego. Centrum to zaledwie kilkanaście ulic z typowymi dla Turcji sklepikami, herbaciarniami i, co cieszy turystę, tanimi hotelikami. Bez większego problemu znalazłem nocleg w samym centrum miasta, w niewielkim hoteliku Kervansaray. Cena nie przekraczała równowartości dwudziestu euro od osoby. Gospodarze, jak to w Turcji, ujmująco mili i ugrzecznieni, natychmiast zaproponowali tradycyjną szklankę herbaty, zapraszając do skosztowania produktów niewielkiej hotelowej kuchni.


Kolację chciałem zjeść sam, w jednym z licznych lokalnych barów. Ruszyłem na poszukiwania główną ulicą miasta i zatrzymałem się w tym spośród  nich, w którym pili herbatę miejscowi taksówkarze. Nieco krępujące dla Europejczyków zachowanie obsługi miało tu szczególny charakter: odsuwanie i podsuwanie krzesła, usługiwanie przy zdejmowaniu i zakładaniu kurtki, polewanie dłoni po spożytym posiłku wodą przypominającą zapachem rodzimą Przemysławkę. Bar nie oferował nic poza potrawami lokalnej kuchni. Królowały wystawione w chłodzonej witrynie gotowane baranie głowy. Rarytas. Zanim tu trafiły zwierzętom ostrym nożem poderżnięto gardła. Co kraj to obyczaj.

niedziela, 4 stycznia 2015

Zgrzebnie i swojsko


     Alegoria przedstawia pojęcia i idee za pomocą obrazu artystycznego o charakterze przenośnym lub symbolicznym. Odczytanie alegorii umożliwiają atrybuty o konkretnym znaczeniu, dlatego, w przeciwieństwie do symbolu, przesłanie alegorii jest zazwyczaj jednoznaczne.


 
Zdjęcie wykonane przeze mnie na Krzeptówkach, w Zakopanem, wpisuje się w definicję alegorii. Kwestia, jakie pojęcie mamy nim opisać. Giewont w tle sugeruje najwznioślejsze cele. Można zatem, w sposób górnolotny napisać, że to alegoria Polski. Można jednako zasugerować rozwiązanie spokojniejsze, że to alegoria naszego, polskiego, poczucia estetyki. Może to też być alegoria polskiej religijności. Dodatkowym kontekstem jest fakt, że nieopodal, po przeciwnej stronie ulicy, znajduje się przebogate i piękne sanktuarium Matki Bożej Fatimskiej .

To takie przesłanie na rozpoczynający się rok, z życzeniami, żeby owa alegoria nie przystawała już do żadnej sfery polskiej rzeczywistości.

czwartek, 1 stycznia 2015

Genesis


 
     Potem Bóg rzekł: „Niechaj ziemia wyda istoty żywe różnego rodzaju: bydło, zwierzęta pełzające i dzikie zwierzęta według ich rodzajów!” I stało się tak.

   To z Księgi Rodzaju, zwanej dostojniej Genesis. Rzecz działa się w Afryce, jestem co do tego przekonany, choć różne są na ten temat zdania. Wielu sądzi, że Raj znajdował się gdzieś w najbliższej okolicy Kaukazu, znam i inne sądy na temat jego domniemanej lokalizacji. W Rumunii istnieje przekonanie, że znajdował się na zakarpackiej Bukowinie. Gdyby pozbawić Afrykę gatunku stworzonego przez Boga na samym końcu, czyli dnia szóstego, kontynent ten mógłby uchodzić za raj do dnia dzisiejszego. Ziemia rodzi tam bydło w dosłownym tego słowa znaczeniu. Dowodem bawół zrodzony z równikowego błota. Jeszcze nie do końca obsechł, po porodowych zmaganiach.
 

   Grudzień nie istniał dla mnie, w mojej prywatnej blogosferze. Nie tylko zresztą w niej. Alienacja przydała się, jak nigdy dotąd, niemniej wróciłem i znów jestem obecny.