niedziela, 27 września 2015

Murale - wielka sztuka


Mural to dla mnie magiczny znak w miejskiej przestrzeni dający trochę wytchnienia dla oczu. Jeżdżąc po Polsce najciekawsze utrwalam aparatem fotograficznym, jako rzecz mimo wszystko ulotną. Niejednokrotnie muszę się sporo nagimnastykować, aby wykonać dobrą fotografię całego muru.  Dawno temu(!), w czasach PRL-u, pojawiały się całkiem udane przedstawienia graficzne reklamujące, na zewnętrznych ścianach domów, państwowe lub spółdzielcze instytucje: PKO, PZU, WSS, GS itd. Często projektowane były przez bardzo dobrych artystów, choć siła ich przekazu, ze względu na treści jakie zawierały, była bardzo ograniczona, a czasem ocierała się o śmieszność. W latach osiemdziesiątych niewielkie graffiti były elementem walki z upadająca komuną. W tej dziedzinie Polacy mieli niezłą tradycję wywodząca się jeszcze z czasów okupacji. Choć ich moc była nieporównywalna z tymi jakie np. w Belfaście tworzyli artyści wspierający bojówkarzy z IRA, dodawały one otuchy nie mniej od tamtych. Po roku 1989 przed artystami ulicznymi stanęły nowe wyzwania, a w zasadzie ich brak. Odtąd mogli sobie pofolgować oddając się nowej sztuce. Roztropnie nie dali się angażować w, pożal się Boże, polityczne dysputy, zaczęli za to coraz celniej komentować rzeczywistość. Ich twórczość była orzeźwiającym kontrapunktem wobec zalewu antysemickich bądź kibolskich haseł (często były to hasła tożsame). Do głosu doszło graffiti szablonowe, łatwo powtarzalne obrazki odnoszące się do aktualnych zdarzeń lub, co częściej, drwiące z rzeczywistości.
Katowice
 
Od mniej więcej dziesięciu lat wykwitła na murach naszych miast sztuka prawdziwa. Pojawili się artyści specjalizujący się w tej materii, a ich nazwiska zaczęły być powtarzane na artystycznych salonach. Oczywiście, jak to bywa ze sztuką są dzieła rewelacyjne i te które lepiej, żeby nigdy nie powstały. W przypadku twórczości ulicznej, poddanej pod osąd często przypadkowych nieobytych ze sztuką widzów, w większym stopniu niż w innych działaniach plastycznych ważna jest autentyczność przekazu. Ładunek emocji przekazany przez artystę jest w stanie zrekompensować pewne niedociągnięcia warsztatowe.
Kraków
 
Każdy mur istnieje po to, żeby ostatecznie zostać zburzonym. Trochę szkoda, wydaje się jednak, że niektóre dzieła są wstanie dopomóc murom w przetrwaniu niejednej lokalnej rewitalizacji. Na koniec chciałem napisać cokolwiek o rysunkach Banksy’ego, ale po co, lepiej znaleźć w Internecie jego prace, obejrzeć i na chwilę się nad nimi zastanowić.
 
Poznań
 

poniedziałek, 21 września 2015

Strachy na Lachy


Nie będzie to tekst o zespole muzycznym mojego kolegi Krzysztofa „Grabarza” Grabowskiego. Będzie o strachu dosłownym, prowadzącym do podłych reakcji. Polskie społeczeństwo obciążone jest genetycznie strachem przed wszystkim co obce.  Płacimy za to swoim zbiorowym wizerunkiem. Za cenę małej stabilizacji część rodaków gotowa jest wyzbyć się przyzwoitości, a hasło społecznej solidarności nie tyle wyrzucić ze swojego słownika co stosować je koniunkturalnie. Póki co na szczęście zasada ta zapisana jest w większości europejskich konstytucji, także w polskiej. Wielu chciałoby dzisiaj o tym zapomnieć, woląc nie używać tak niebezpiecznych słów jak solidarność, chyba, że w takim kontekście, który przynosi im określone korzyści. Tyle, że to nie ma już nic wspólnego z jakąkolwiek solidarnością.

Poniekąd jest to zrozumiałe i psychologicznie uzasadnione: Polacy w swojej większości kierują się strachem, po kolejnych klęskach w pokoleniowych bojach o niepodległość. Jedną z moich ulubionych opracowań historycznych jest książka Jeana Delumeau „Strach w kulturze Zachodu”, stąd moje, w tej kwestii, wyczulenie. Rzecz dotyczyła strachu na przełomie epok, w Europie zaczynały się nowe czasy. Bano się agentów szatana: potworów zamieszkujących dalekie strony, Żydów, a nawet kobiet oskarżanych o niecne diabelskie praktyki. Od tego czasu Europa zmieniła się nieodwracalnie. Tymczasem my w trakcie zaborów i powstań nie tylko wyrobiliśmy w sobie ponadprzeciętną troskę o niepodległość, ale także przywarę dostrzegania zagrożenia w każdym obcym żywiole. Powstania systematycznie kastrowały polski żywioł z najbardziej wartościowych jednostek. Ostatnimi przykładami genetycznej degradacji narodu były zbrodnia katyńska, powstanie warszawskie, i masowa emigracja w latach komunizmu. Kształcąc nowe elity na miarę aspiracji Polaków jesteśmy na dobrej drodze, niemniej do celu jeszcze dość daleko. Jestem dobrej myśli,  kibolska wizja świata, podzielana przez część środowisk opiniotwórczych i politycznych, nie będzie tą dominującą.


Dwieście lat straszenia obcymi potrzebuje najmniej stu lat nauki  normalnego współistnienia z innymi.

Nie chodzi tu o to by wykazywać się odwagą jadąc do Somalijczyków, nie w tym rzecz by wyzbywać się strachu na pokaz i za wszelką cenę. Nawet milion emigrantów zasilających nasze społeczeństwo to zaledwie niecałe 3 procent ludzi. O czym my mówimy? Aż tacy jesteśmy bojaźliwi i słabi? My Polacy, europejski, silny naród? Zagrożenie widzimy w tak lichych proporcjach? Robimy w portki ze strachu, gotowi schronić się pod skrzydła jakie bądź: kiboli na stadionie, albo w kruchcie i to w samym jej kącie, żeby nie widzieli zwolennicy Papieża Franciszka. Ten ostatni dla niektórych jakby przestał być „nasz”, widać jak łatwo odstępują od głoszonego dogmatu papieskiej nieomylności niedawni „papiści”. Jako agnostyk (jednak nie ateista), powinienem mieć satysfakcję. Niestety nie mam, patrzę za to z zaciekawieniem próbując zdiagnozować podobne zachowania.

Jan Stanisław Bystroń autor wiekopomnego dla polskiej tożsamości dzieła „ Dzieje obyczajów w dawnej Polsce” już przed drugą wojną diagnozował podobne postawy Polaków.  Napisana przez niego „Megalomania narodowa” krytykowana była w czasach PRL-u, dzisiaj wzbudzałaby zapewne podobne reakcje. Czarni, ślepi, brudasy, śmierdziele, ludożercy, czarownicy –  najwyższy czas przestać wierzyć w brednie i nie bać się innych.

 

 

 

sobota, 12 września 2015

Węgry Orbana kontra procesy dziejowe



     Jack Kerouac napisał w jednej ze swych powieści, że ludzkość zawsze zmierzała  ze wschodu na zachód. Nie tylko on był co do tego przekonany, podobną myśl wyczytałem w powieści  Thomasa Pynchona „Wada ukryta”. Obaj Amerykanie mieli na myśli, przede wszystkim, podbój Dzikiego Zachodu, w wyniku którego eksterminowano rodzimych mieszkańców prerii. Marsz ze wschodu na zachód przypisany jest ludzkości, trochę na przekór słowom Jerzego Stuhra z filmu „Seksmisja”: Chodźmy na wschód, tam musi być jakaś cywilizacja. W maju 1453 roku Turcy Osmańscy zajęli Konstantynopol, był to cywilizacyjny przewrót, upadło Bizancjum, przez wieki niewzruszona opoka chrześcijańskiej cywilizacji. Potężnemu Kościołowi Mądrości Bożej dobudowano minarety przeistaczając go w meczet Hagia Sophia. Kwestia czy był to „upadek” czy „zdobycie” Konstantynopola dla nowych idei? Historiografia używa obu określeń. Ówczesny świat się zmienił ale  nie skończył. Procesom dziejowym zaradzić się nie da, można je co najwyżej opóźnić, z reguły kosztem tysięcy ofiar.

      Tymczasem Węgrzy rozczarowują Europę, oczywiście nie wszyscy lecz ta ich część, która przyklaskuje Victorowi Orbanowi dając mu alibi do działań z pogranicza człowieczeństwa i zezwierzęcenia. Węgrzy także przywędrowali ze wschodu podbijając europejską Nizinę Panońską i wypierając za Karpaty i Alpy zamieszkującą ją ludy. Byli w tym bezwzględni tylko nieco mniej od Hunów, którzy kilka wieków wcześniej, pod wodzą Atylli zwanego Biczem Bożym, zarządzali swym barbarzyńskim imperium z okolic dzisiejszego Tokaju. Najazd Hunów na Europę, w V wieku, spowodował wielką wędrówkę ludów, która ostatecznie pogrążyła Cesarstwo Rzymskie. Było to na tysiąc lat przed upadkiem Konstantynopola. Warto to przypomnieć węgierskiej idiotce biegającej z mikrofonem i podkładającej nogi ludziom na granicy.  
 
 
Berlin - skrzynki pocztowe na jednym z domów
 

     Upadające cywilizacje poddawały się pod naporem ludów ze wschodu. Próby odwrócenia tendencji i wędrowania z zachodu na wschód z reguły spełzały na niczym kończąc się klęską. Przychodzą mi do głowy przykłady: wyprawy krzyżowe, wyprawa Napoleona do Rosji, czy choćby dwudziestowieczny atak Niemiec na Rosję  Nie piszę tego ku przestrodze, lecz aby wskazać na pewne procesy, których powstrzymać się nie da. Historia to nie tylko daty i wydarzenia mające swoje konsekwencje w danej chwili. To także „długie trwanie” i procesy dziejowe, zachodzące w powtarzalny sposób. Dzisiaj jesteśmy świadkami początku takiego procesu, nieodwracalnie zmieniającego Europę. Warto  się zastanowić jak wyglądały społeczeństwa Francji i Niemiec dwieście lat temu, jak wyglądają dziś i wyobrazić sobie, jak wyglądać będą za lat dwieście? Czy wielkie zmiany nadejdą za lat dwadzieścia czy może raczej za sto, z perspektywy „długiego trwania” nie jest istotne. Ważne jest to, że nie ma od nich odwrotu. Proces może być szybszy nim nam się wydaje. W przeciwieństwie do rodzimych nacjonalistów emigranci są bowiem w większości dobrze wykształceni, chętni do ciężkiej pracy dla polepszenia swojego bytu i zdeterminowani do zmieniania otoczenia.

 

 

poniedziałek, 7 września 2015

Wstyd mi za rasistowskich tchórzy


       Z założenia nie wdaję się w polemiki dotyczące spraw bieżących. Konsekwentnie nie zamierzam polemizować i teraz, choć złość we mnie narasta. W zasadzie nie złość a rozpacz nad kondycją moralną niektórych mieszkańców kraju, nazywanego kiedyś ostoją tolerancji. Onegdaj zamieszkiwali katolicką Rzeczpospolitą muzułmanie, protestanci i Żydzi, niewielu to wadziło. Dzisiaj czytam nienawistne wypowiedzi, w tym niestety często znajomych mi ludzi, i smutek ogarnia mnie wielki. To już nie jest ksenofobia, a zwykły brutalny rasizm o rodowodzie sięgającym  najpodlejszych hitlerowskich gadzinówek. Jak można tak bardzo nienawidzić ludzi ze względu na ich pochodzenie czy wyznawaną religię? Nie chce mi się przywoływać truizmów o chrześcijańskim miłosierdziu, bo autorzy tych nienawistnych treści, wymierzonych wobec biednych, obcych sobie ludzi, mentalnie oddalili się od chrześcijańskiego systemu wartości. Sami, świadomie bądź nie, wyzbyli się tego co w owym systemie jest najcenniejsze.
 

                       

 
 
                                   
 

W listopadzie jadę do Ugandy, będę tam, podobnie jak przed rokiem, porządkował groby Polaków. Internowani w obozach zlokalizowanych w afrykańskim buszu nie doczekali końca wojny. Podczas gdy mężczyźni walczyli w Armii generała Andersa tysiące naszych rodaków zamieszkiwało obozy na terenie Ugandy i Tanzanii. Żyli w zgodzie z miejscową ludnością, w samym Masindi mieszkało ich kilka tysięcy. Zbudowali kościół, szkołę, bibliotekę, organizowali obozy harcerskie nad jeziorem Alberta. Miejscowa ludność pomagała im jak mogła, a do dziś dba o polskie groby, mimo, że nie ma pojęcia gdzie położona jest Polska. Wśród okolicznych mieszkańców do dziś trwa pamięć o białych ludziach, którzy zamieszkali obok nich tułając się po świecie. Wcześniej wojna zabrała im wszystko, często nie tylko dobytek ale i najbliższych. Prości ludzie dbają o groby tych, którzy pomarli tu w latach 1942  -1947. W miejscowej tradycji zachowana jest pamięć o owych uchodźcach, podobno bardzo kochali swój kraj lecz wyrzucono ich ze swoich domów i wywieziono do zimnej Rosji. Naturalnym odruchem dla miejscowych,  prostych ludzi, była potrzeba niesienia im pomocy. Tubylcza ludność, niekoniecznie chrześcijańska, w sercu miała jakby więcej bożego miłosierdzia. Czasami wstydzę się, że muszę pisać takie rzeczy, przecież pewne kategorie winny być oczywiste. Kiedy na religii uczono mnie o uczynkach miłosiernych co do duszy i ciała nie wskazywano na to, że nie dotyczą one muzułmanów, Żydów czy kogokolwiek. W uniwersalny sposób odnosiły się one do człowieka, skądkolwiek by był i jakąkolwiek wyznawałby religię. Przynajmniej ja tak to zrozumiałem. Czytając liczne wspomnienia z wielkiej tułaczki setek tysięcy Polaków zastanawiam się, jak wiele serca musieli mieć mieszkańcy irańskiego Isfahanu, hinduskiego Navanagar, czy choćby dobrze mi znanego Masindi. Wstyd.