Podczas jednej
z ostatnich podróży zatrzymałem się w Opatowie. Uczyniłem to, w tym świętokrzyskim miasteczku, nie
po raz pierwszy. Tym razem, wiedziony zachętą obejrzenia nagrobka Kanclerza
Wielkiego Koronnego Krzysztofa Szydłowieckiego, odwiedziłem opatowską kolegiatę
Świętego Marcina. Przy okazji z ubolewaniem zauważyłem, że obyczaj płacenia za
wstęp do kościoła dotarł już do Opatowa. „Lament opatowski”, bo tak zwana jest
najsłynniejsza tutaj tablica, miał to zrekompensować i poniekąd tak było.
Brązowa płyta odlana została we Włoszech, w 1536 roku, w pracowni Bartolomeo
Berrecciego, stanowi zaledwie postument dla właściwego nagrobka. Zdecydowanie większe
emocje wzbudziła we mnie, zachęcająca do refleksji, kostucha. Postać z kosą
prowokuje do zadumy u grobu kanclerza, dodatkowo dając widzowi powody do kilku
refleksji. Po pierwsze na temat znajomości anatomii szesnastowiecznego artysty,
być może, podobnie jak autor tablicy był on Włochem, to nieco rozjaśniło by sprawę.
Po drugie, nad jego malarskim kunsztem, dzięki któremu wizerunek kostuchy
oglądamy niemal w trzech wymiarach. Po trzecie, mimo wszystko, nad upływającym
czasem, o czym przypomina klepsydra w kościstej dłoni. Wyrazista czaszka,
namalowana z celowym zachwianiem proporcji względem reszty kostek, robi
wrażenie niezwykle naturalistycznej, przez co sama w sobie stanowi memento. Dla
mnie stanowiła widok, skądinąd, sympatyczny, a to przez to, że z pasją szukam
funeralnych przedstawień. Pod tym względem bogata w wizerunki rozmaitych nieboszczyków,
ze ścianami ociekającymi krwią niewiernych z poodrąbywanym głowami, opatowska
świątynia, wzbudziła we mnie prawdziwy podziw. Polecam ją, od tej strony,
wszystkim tym, którzy podzielają zamiłowanie do uprawianej przeze mnie
szlachetnej formy turystyki.
wtorek, 28 października 2014
czwartek, 23 października 2014
Mój Vincenz
Niesiony
atmosferą wtorkowego spotkania o Huculszczyźnie, uległem prośbie dr Jakuba Żmidzińskiego. Tym sposobem, poniewczasie,
udzieliłem odpowiedzi na jego vincenzowską ankietę.
Kim jest dla
mnie Vincenz? Zanim stał się pisarzem, z krwi i kości, był zaledwie jakimś
magicznym słowem, zawierającym w sobie moją tęsknotę do wyidealizowanych,
pierwotnych gór i zamieszkujących je ludzi. Doskonale pamiętam kiedy, jako
wkraczający w dorosłość osiemnastoletni chłopak, przechodziłem koło poznańskiej
Księgarni Świętego Wojciecha, na rogu Placu Wolności i Alei Marcinkowskiego. W
oknie wystawowym, od strony placu, stały dwie książki cyklu Na wysokiej
połoninie: „Zwada” i „Listy z Nieba”. Zielone obwoluty przykuwały moją uwagę,
autor był mi wówczas kompletnie nieznany. Książki nie były tanie, nie łatwo
było przekonać rodziców, że warto je kupić. Ostatecznie dostałem je, bodajże na
imieniny, 29 września 1982 roku. To było wielkie wydarzenie. Zaczytywałem „Zwadę”
z wypiekami, dotąd niczego podobnego nie czytałem. Foka Szumejowy, w swojej
szlachetności, od razu stał się dla mnie przeciwstawieniem tego wszystkiego co
dostrzegałem w ludziach złego i odrażającego – pamiętajmy był to początek lat
osiemdziesiątych, pierwszy rok stanu wojennego.
Obszerne i hermetyczne dzieło Vincenza było nie tylko znakomitym lekarstwem ale
i ucieczką od szwankującej rzeczywistości.
„Na wysokiej
połoninie” stało się dla mnie źródłem całego mnóstwa zdarzeń, w konsekwencji
zmieniło moje życie, choć brzmi to górnolotnie, dokładnie tak było. W 1986
roku, borykając się z ciągłym niedostatkiem wiedzy na temat autora, napisałem
list do Berkley, do Czesława Miłosza. Otrzymałem odwrotnie, odręcznie napisany
list od autora „Doliny Issy”, nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że Stanisław
Vincenz, również dla niego, był nie tylko pisarzem. W jego domu Miłosz
znajdował równowagę utraconą w trakcie pierwszych emigracyjnych lat. Wówczas
byłem już studentem historii UAM w Poznaniu, kończyłem studia pisząc pracę
magisterską o chasydach, nie muszę dodawać, że inspiracją do jej napisania były
wątki chasydzkie odnalezione w dziele Stanisława Vincenza. Jestem przekonany,
że gdyby nie młodzieńcze zauroczenie tym co znalazłem na „wysokiej połoninie”,
nie zająłbym się historią, nie fascynował kulturą Karpat, nie wyjeżdżał co roku
do Rumunii, wreszcie nie napisałbym żadnej książki i nie pracował w Muzeum - Zamek
Górków w Szamotułach. Jedno wynikało z drugiego, a zaczęło się od iluminacji
sprzed trzydziestu dwóch laty. Mój dom pełen jest karpackich pamiątek, korytarz
zdobią żółto zielone, huculskie kafle, w pokoju kilkudziesięciu świętych
spogląda na mnie z namalowanych na szkle ikon, na fotelach leżą różnobarwne
kilimy. Tak oto przypadkowe zauroczenie zielonymi obwolutami książek, z wystawy
poznańskiej Księgarni Świętego Wojciecha i późniejsza ich lektura, doprowadziły
mnie do miejsca, w którym jestem dzisiaj.
wtorek, 21 października 2014
Wzmożony ruch Aniołów
Jesienią, dzięki dłuższym wieczorom, ludzie chętniej odrywają się od rzeczywistości, zerkając w stronę wędrujących
tu i tam Aniołów. Na przykład w Rumunii, czy na Huculszczyźnie, jest ich całkiem
sporo. Napisał o tym nawet były rumuński
minister kultury Andre Pleşu, w książce „O Aniołach”. Według niego, w
przestrzeni, w górę i w dół poruszają się Anioły, niczym po drabinie jakubowej.
Anioły wypełniają przestrzeń między Niebem a Ziemią. Tak jest w Rumunii,
podobnie było kiedyś na Huculszczyźnie. W Polsce, z tym anielskim ruchem, jest
dużo gorzej. Dziękuję, że na chwilę przywrócił ten ruch Jakub Żmidziński,
podczas dzisiejszego spotkania w poznańskim Karmelu, w samotni świętego Rafała.
„Chwała huculistom. Podróż retro wzdłuż Prutu i Czremoszu – Tatarów 1902”, tak
brzmiał tytuł spotkania. Kim byli huculiści przed stu laty, jeszcze przyjdzie
mi napisać.
W miniony
czwartek, podobnie sympatycznie, było w zamku w Sierakowie, zebrali się tam ludzie
ciekawi podróży do Rumunii. Dziękuję przy okazji tamtejszemu Muzeum za
zaproszenie. To było. W najbliższy piątek zapraszam do księgarni wydawnictwa
Zysk i S-ka, przy ulicy Wielkiej, w Poznaniu. Tam o godzinie 17. 30 odbędzie
się rumuńskie spotkanie, w ramach tegorocznego Festiwalu Kultur Regionów Europy. Do zobaczenia na
Wielkiej.
niedziela, 19 października 2014
Jagiełło i słowik
Nigdy nie
zajechałbym do Gródka, gdyby nie mój oczytany towarzysz podróży. - Tutaj umarł
Jagiełło. Zdanie to rozwinął opowiadając historię śmierci być może największego
polskiego króla. Kiedyś przejeżdżało się przez Gródek Jagielloński, jadąc z
Przemyśla do Lwowa. Dzisiaj mija się go obwodnicą wybudowaną z okazji Euro
2012. Trzeba zatem zjechać z drogi, by oddać hołd miasteczku, które było
świadkiem królewskiej śmierci. Po ukraińsku Gródek Jagielloński to zwyczajny
Gorodok, odarty z przymiotnika. Śladów polskiej historii w miasteczku niewiele.
Najważniejszym z nich jest otwarty dla wiernych kościół katolicki, jego
fundatorem był wspomniany już Władysław Jagiełło. Tutaj modlą się Polacy, czytają
polskie książeczki do nabożeństwa i teksty rozmaitych litanii porozkładane na ławkach.
Piękny, modlitewny obyczaj – ławki pełne wszelkiej religijnej literatury, nic
tylko brać do ręki i zanurzać się w modlitwie. Vis a vis kościoła, rzuca na
kolana, budynek w stylu współczesnego ukraińskiego eklektyzmu. Swoją
ekstrawagancją przebił wszystkie widoki zapamiętane z Gródka.
W roku 1434,
jak zapisał Jan Długosz, król Władysław wyjechawszy z Krakowa podążał przez
zwykłe miejsca postoju na Ruś. Król, wedle Długosza, miał się udać do Halicza,
by odebrać hołd od wojewody Mołdawii - Stefana. Gdy jednak przyjechał do wsi
Medyka, wbrew naturalnemu porządkowi, z miłej łagodnej wiosny zrobiła się jakby
druga zima. A król Władysław nieprzestraszony wcale ostrym mrozem, nie chroniąc
się przed nim (…) z jakiegoś przyzwyczajenia, przestrzeganego zawsze w swym
życiu, którego nabrał z dawnego, pogańskiego obyczaju, udał się w lasy pragnąc
napawać się czarującym, słodkim głosem słowika i słuchać jego śpiewu. Dalej
Długosz wspomina, że król zaziębiwszy się, zmarł po dniach kilkunastu w
pobliskim Gródku. Piękna i dla mnie absolutnie zrozumiała była praprzyczyna
królewskiej śmierci.
sobota, 18 października 2014
Lwów X. 2014
Nie jest łatwo
napisać cokolwiek o Ukrainie i Lwowie, w październiku 2014 roku, tak by nie powielać
prasowych schematów. Trudno nie ulegać emocjom. Starałem się uchwycić atmosferę miasta na zdjęciu,
zrobiłem ich wiele, by wybrać jedno. Niespotykana uprzejmość celników w Medyce,
podobnie niespotykana otwartość naszych przyjaciół z Muzeum Historii Religii,
wreszcie niespotykane dotąd próby zrozumienia wspólnej, skomplikowanej historii
Lwowian: Polaków i Ukraińców. Nabrzmiała do bólu niechęć do putinowskiej Rosji.
Podświadomy strach przed konsekwencjami tego na co bohatersko ważyła się
Ukraina… Jeszcze rok temu nikt nie
uwierzyłby, że możliwa jest wojna z Rosją. „Zabiliśmy ponad cztery tysiące
Rosjan”, „szpitale pełne są naszych rannych bojowników”… to wyrwane fragmenty z
opowieści, które słyszy się dzisiaj w opuszczonym przez turystów Lwowie.
Ostatecznie wybrałem to zdjęcie:
wtorek, 14 października 2014
J.H. Rosen
Wczoraj, po raz któryś, miałem zaszczyt stanąć, oko w oko, z pogrzebem biskupa Odyliona, namalowanym w latach trzydziestych zeszłego wieku, w katedrze ormiańskiej we Lwowie, przez Jana Henryka Rosena. Rosen spojrzał na mnie z własnego obrazu, to ten w środku. Gdy malował genialny wystrój katedry ormiańskiej, miał nieco ponad trzydzieści lat. Geniusz. Umarł, w 1982 roku, w Stanach Zjednoczonych.
Lwowskie reminiscencje zostawię na pojutrze i dni następne...
czwartek, 9 października 2014
Modzelewski z Nike
Patrick Modiano dostał dziś Literacką Nagrodę
Nobla, nie o tym chciałem jednak napisać, no może tylko tyle, że cierpliwie
czekam, aż nagrodę dla Francji odbierze Michel Houellebecq. Pozostanę przy
temacie nagrody literackiej, z tym, że tej z krajowego podwórka. Nagroda Nike,
po kilku zakrętach, wróciła na prostą. Wszystko za sprawą zaszczytnego wyróżnienia dla
Karola Modzelewskiego. Tym samym nawiązano do tradycji towarzyszącej Nike w
pierwszych latach istnienia nagrody. Otrzymywali ją wówczas autorzy
nieprzypadkowi: Myśliwski, Miłosz, Rymkiewicz, Barańczak, Różewicz, co za
nazwiska! Później bywało różnie. Skoro ma to być najważniejsza polska nagroda
literacka, a do takiej cały czas Nike aspiruje, przypadkowości należy się
wystrzegać.
Ignacy
Karpowicz, tegoroczny faworyt czytelników, przypomniał o sobie na kilka tygodni
przed decyzją jury, publicznym sporem z Kingą Dunin. Bynajmniej spór nie
dotyczył literatury. Przypomniał celowo? Wolę myśleć, że nie. Wedle tego co
napisała Dunin, przydałyby mu się pieniądze, choćby te pochodzące z Nagrody.
Ciekaw jestem czy ów żenujący spór miał jakikolwiek wpływ na werdykt szacownego
grona? Jak usłyszałem w radio, werdykt niejednomyślny. Spierający się na tak zwanych internetowych portalach
społecznościowych, Państwo delikatnie się przeliczyli? Bardzo dobrze, że to wspaniała
książka Karola Modzelewskiego, której szczerze życzyłem sukcesu, otrzymała
nagrodę. Choćby z tego względu, że niemożliwym do wyobrażenia jest udział
profesora Modzelewskiego w tym, czym raczą nas młodsi o pokolenie literaci. O
tempora! O mores! Czytajmy zatem książkę o bardzo niehandlowym tytule:
„Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca”. Tak zatytułowana książka
z pewnością pisana była nie dla nagród i premii, nie o fajerwerki chodziło
profesorowi. Ludzie tak dużej klasy, jeśli już napiszą i do tego opublikują książkę, mają
do powiedzenia coś bardzo ważnego. A co? Najlepiej przeczytać i sprawa stanie jasna…
wtorek, 7 października 2014
Tischner
Przeczytałem w Łopusznej:
„Świat stoi na opak. Nie jest dobrze, ale żeby miało być tak
cołkiem źle, to tego nie powiym.”
poniedziałek, 6 października 2014
Kantor - Cricoteka
Od kilku lat
śledziłem budowę nowej Cricoteki na krakowskim Podgórzu. Stary budynek
elektrowni obrastał niezwykłą konstrukcją. Wyglądało to imponująco i
zdecydowanie oddawało ducha kantorowskich spektakli. Wreszcie, dwunastego
września, nastąpiło otwarcie. Niecały miesiąc później pojawiłem się w nowej
siedzibie Cricoteki. Nadal oczarowany jestem jej zewnętrzną formą, co do
wnętrza, trudno mówić o funkcjonalności, nie o nią zresztą chodziło, liczyła
się idea. Udało się. Należę do osób, którym bardzo zależało na zachowaniu, dla
kolejnych pokoleń, atmosfery teatru śmierci. Sam nie wiem dlaczego, może jako memento? Antidotum? Zwyczajną lekcję o przemijaniu? Galicyjski, jedyny taki
wszechświat, został, w moim przekonaniu, ocalony. Nikt poza Tadeuszem Kantorem
nie oddał owego kosmosu w sposób tak dosłowny, zapisując go, za pomocą
obrazu i języka teatru, w wartości uniwersalne, czytelne na całym świecie. Rekwizyty: Krzyż, Trąba Sądu Ostatecznego , ławki i krzesła, zlew...
Ekscentryczny, kompulsywny, artysta absolutny, żeby nie napisać totalny, otrzymał pomnik godny swego dzieła. Strasznie to pompatyczne, tak pisać o Kantorze nie wypada, a
jednak czasem trzeba.
Podgórze stało
się mekką sztuki współczesnej: MOCAK, Galeria Starmacha, wstrząsające krzesła
na Placu Bohaterów Getta i wreszcie Cricoteka , wszystko w zasięgu
półgodzinnego spaceru. Moi krakowscy przyjaciele narzekali do niedawna, że brak
w ich mieście przestrzeni dla sztuki współczesnej. Stało się.
niedziela, 5 października 2014
Kasprusie i Łopuszna
Jeszcze na
Kasprusiach. To bardzo kulturalna ulica: dom Żeromskiego, Atma Szymanowskiego,
w sumie niezbyt daleko do starego zakopiańskiego kina Sokół i blisko cmentarza na Kościeliskiej. Wieczorem
odwiedziłem legendarne kino, dawno w nim nie byłem, z radością
stwierdziłem, że przynajmniej z zewnątrz nic się nie zmieniło. Wczoraj obejrzałem
w nim film „Służby specjalne”, niestety dość kiepski, całkiem daleko od
„Pitbula”, chociaż reżyser starał się dorównać swojemu najlepszemu dziełu.
Miałem wrażenie, że biorę udział w prasówce; trzy historie z pierwszych stron
gazet, podlane sosem wyciśniętym z WSI to za mało. Uderzania w tony religijne
zdradzają obecny stan ducha reżysera – różaniec to ostatni kadr filmu.
Dydaktyka.
W Atmie zaś
jest Atmo-sfera. Spokój, turystów nie uświadczysz, można obejrzeć krótki film o
Karolu Szymanowskim, troszkę bibelotów, nazbyt sterylnie wyszorowane ściany, dwa
oryginalne fotele zakupione przez Karola w latach trzydziestych, trzy portrety mistrza
narysowane przez Witkacego, między tym fascymile nut
„Harnasi”, wydane w 1982, te czekały na nabywcę do wczoraj. Pięknie
opublikowane przez Państwowe Wydawnictwo Muzyczne, kosztowały 26 złotych i mimo
to, przez 32 lata, nie znalazły nabywcy! Podarowałem je przy obiedzie Janowi
Kantemu, ucieszył się. Obiad jedliśmy w Łopusznej, 35 kilometrów od ulicy
Kasprusie, wcześniej odwiedziłem grób Józefa Tischnera. Łopuszna to wieś
rodzinna i miejsce wiecznego spoczynku wielkiego duszpasterza.
piątek, 3 października 2014
Bilet na cmentarz
Zakopane
uważam, za naturalne przedłużenie Krakowa. To nic odkrywczego, nie tylko ja
sądzę, że to najbardziej na południe wysunięta dzielnica miasta Kraka i
Wojtyły. Moje zadufanie pozwala mi ową myśl rozwinąć. Podobnie, za satelitę
Krakowa, uważam moje mieszkanie. Stąd łatwo wysmuć wniosek, że w Zakopanem
czuję się, jak u siebie w domu. Bywa jednak, że gubię się w tych domowych
pieleszach. Tak stało się dziś po południu. Piątkową mglistą pogodę w stolicy
Tatr zrekompensowałem sobie wycieczką na Kasprowy, gdzie świeciło iście
czerwcowe słońce. Nieliczni turyści wylegiwali się na leżakach, komu bowiem do
głowy przyszło, żeby z zamglonych Krupówek udać się na Kasprowy, na którym mgła
to rzecz dość powszechna? Tymczasem było odwrotnie, stolicę Tatr odcinała od
górskich szczytów puchowa warstwa chmur. Będąc ponad nimi czuć było radosną
alienację i bliskość absolutu. Wszystko co złe zostało pod chmurami, ponad nimi
było klarownie i czysto, tak jakoś niebiańsko. Zszedłem do Murowańca i dalej
żółtym przez Jaworzynkę do miasta. Od Murowańca wędrowałem, na same Kasprusie,
we mgle.
Po południu, wypoczęty i najedzony, zszedłem Kasprusiami na dół, do
starego kościoła i na cmentarz zasłużonych przy Kościeliskiej. Na „Pęksowy
Brzyzek”, do grobu księdza Stolarskiego i wielu mogił upamiętniających wielkich
Polaków związanych z Zakopanem. Kojące zazwyczaj miejsce dziś zabiło we mnie
wiele pozytywnych freonów. Pozostanie
już tylko w moich wspomnieniach. Od 26 czerwca 2014 roku, aby wejść do tego małego
kościółka, trzeba zapłacić 2 złote, cena obejmuje też wejście na cmentarz. Nie wszedłem
i nie wejdę, póki taki stan rzeczy trwać będzie. W razie wielkiej potrzeby
przelezę przez mur. Odebrałem to gorzej niż podwyżkę wody i gazu w moim domowym
gospodarstwie. Jak tak można? Kto to wymyślił? Dwa złote za wejście na cmentarz
i do kościoła? W tak bogatym mieście? Wśród tak bogobojnych mieszkańców. Nie
chcę nawet myśleć, kto wziął ten grzech na siebie. Do tego ten pohańbiony
kasjer, a może raczej inkasent, bo kasy tu brak, siedzący przed kościołem,
wbrew sobie, z jakąś szkatułą i kartką informująca o opłatach. Jeśli już, to
należałoby postawić mu budkę, najlepiej taką, jak te na parkingach. Niech
gospodarz obiektu nie pożałuję na białą płytę, lub jakieś tańsze prefabrykaty. Jest
podwójny wstyd, będzie potrójny, zdecydowanie nadążający intelektualnie za
pomysłodawcą wprowadzenia opłat.
czwartek, 2 października 2014
Kinga D. contra Ignacy K.
Pokłócili
się, pani krytyk z panem pisarzem. W zaistniałym kontekście przystoi pisać o
nich z małych liter. Celowo nie będę wymieniał nazwisk tej pary, zachodzi
bowiem spiskowe podejrzenie, że oto właśnie obojgu chodzi. Ona wykorzystała go,
według jego słów, seksualnie. On, wedle niej, nie oddał jej długu. Do tego na
jej publiczne żądanie zwrotu należności zareagował, zacytuję teraz popularne
portale internetowe: spierdalaj. Nie byłoby w tym jeszcze wielkiej żenady,
gdyby nie to, że przez minione kilka lata pani krytyk pisała o prozie pana
pisarza, jak o objawieniu, najchętniej przyznałaby mu wszystkie możliwe
wyróżnienia. Możemy domniemać, że krytyczne teksty na temat twórczości pisarza
powstawały w alkowie. Pisarz, w podzięce za otrzymywaną kasę, uczynił panią
krytyk swą muzą i protoplastką książkowych bohaterek. Przypomniały mi się sceny
z „Wodzireja”, w których Lutek Danielak odwiedzał Melę. Mela nie była co prawda
starszą o pokolenie od Lutka, jednak ich relacje były równie nieczyste. Nie wierzę
w taki cynizm, ale smród zostanie, a przy okazji nauka, że nie warto przejmować
się zbytnio tym co piszą modni krytycy, a i szybkie, spektakularne kariery
pisarskie, także powinny wzbudzać podejrzliwość. Jedno jest pewne, nareszcie
pani krytyk i pan pisarz wyrwali się z niszowego obiegu medialnego, stając się
prawdziwymi gwiazdami popkultury. I oto właśnie chodzi! Sądy swe spisałem w
pewnej willi na ulicy Kasprusie, co jest o tyle istotne, o ile wiemy, po co
przebywamy w takim a nie innym miejscu i czemu (nie komu), służymy. We
wspomnianej willi spędzę zaledwie trzy noce, to za mało aby napisać jakąkolwiek
książkę, nie dałby rady nawet modny pisarz, wyróżniony przynależnością do kręgu
wzajemnej adoracji.
środa, 1 października 2014
Tatry w Krakowie
Jeśli
ktoś myśli, że nie sposób dostrzec z Krakowa tatrzańskich szczytów, oto dowód,
że jest w błędzie. Znam takie miejsce, z którego w pogodne dni widać nasz
najwyższy górski łańcuch. Dopiero z tak odległej perspektywy widać, jak
niewielkie to nasze szczęście. Wydaje się rachityczne i kruche, stąd łatwo o
wniosek, jak bardzo powinniśmy dbać o ten unikatowy zakątek Polski. Zadeptywany
przez miliony turystów, teraz, jesienią, przeżywa chwilę oddechu. Jest spokojniejszy,
nareszcie dostępny dla nielicznych miłośników wilgotnego, chłodnego oddechu,
wyziewającego z tatrzańskich dolin i skrytych między skałami wywierzysk. Skoro
tak, to pakuję plecak, by choćby przez trzy dni nacieszyć oczy tatrzańską
jesienią. Może spotkam kozicę pod Zawratem, świstaka na Kopie Kondrackiej, albo
szykującego się do zimy niedźwiedzia na Świstówce? A może po prostu popatrzę w
stronę gór. Najpierw z Krakowa, z cmentarza na Salwatorze, z okolic grobu
Stanisława Vincenza. Dwa tygodnie temu pochowano w nim jego syna, profesora
Andrzeja Vincenza, bardzo żałuję, że nie dane było mi dojechać tam w dzień
pogrzebu. Skromnie nadrobię zaległość zapalając świeczkę. To moja ulubiona
krakowska nekropolia. Znajduję na niej groby Eugeniusza Romera, Andrzeja
Wróblewskiego, Wiesława Dymnego - wszystko to postaci z mojej prywatnej
mitologii.. A stamtąd w Tatry!
Subskrybuj:
Posty (Atom)