Nigdy nie
zajechałbym do Gródka, gdyby nie mój oczytany towarzysz podróży. - Tutaj umarł
Jagiełło. Zdanie to rozwinął opowiadając historię śmierci być może największego
polskiego króla. Kiedyś przejeżdżało się przez Gródek Jagielloński, jadąc z
Przemyśla do Lwowa. Dzisiaj mija się go obwodnicą wybudowaną z okazji Euro
2012. Trzeba zatem zjechać z drogi, by oddać hołd miasteczku, które było
świadkiem królewskiej śmierci. Po ukraińsku Gródek Jagielloński to zwyczajny
Gorodok, odarty z przymiotnika. Śladów polskiej historii w miasteczku niewiele.
Najważniejszym z nich jest otwarty dla wiernych kościół katolicki, jego
fundatorem był wspomniany już Władysław Jagiełło. Tutaj modlą się Polacy, czytają
polskie książeczki do nabożeństwa i teksty rozmaitych litanii porozkładane na ławkach.
Piękny, modlitewny obyczaj – ławki pełne wszelkiej religijnej literatury, nic
tylko brać do ręki i zanurzać się w modlitwie. Vis a vis kościoła, rzuca na
kolana, budynek w stylu współczesnego ukraińskiego eklektyzmu. Swoją
ekstrawagancją przebił wszystkie widoki zapamiętane z Gródka.
W roku 1434,
jak zapisał Jan Długosz, król Władysław wyjechawszy z Krakowa podążał przez
zwykłe miejsca postoju na Ruś. Król, wedle Długosza, miał się udać do Halicza,
by odebrać hołd od wojewody Mołdawii - Stefana. Gdy jednak przyjechał do wsi
Medyka, wbrew naturalnemu porządkowi, z miłej łagodnej wiosny zrobiła się jakby
druga zima. A król Władysław nieprzestraszony wcale ostrym mrozem, nie chroniąc
się przed nim (…) z jakiegoś przyzwyczajenia, przestrzeganego zawsze w swym
życiu, którego nabrał z dawnego, pogańskiego obyczaju, udał się w lasy pragnąc
napawać się czarującym, słodkim głosem słowika i słuchać jego śpiewu. Dalej
Długosz wspomina, że król zaziębiwszy się, zmarł po dniach kilkunastu w
pobliskim Gródku. Piękna i dla mnie absolutnie zrozumiała była praprzyczyna
królewskiej śmierci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz