Niesiony
atmosferą wtorkowego spotkania o Huculszczyźnie, uległem prośbie dr Jakuba Żmidzińskiego. Tym sposobem, poniewczasie,
udzieliłem odpowiedzi na jego vincenzowską ankietę.
Kim jest dla
mnie Vincenz? Zanim stał się pisarzem, z krwi i kości, był zaledwie jakimś
magicznym słowem, zawierającym w sobie moją tęsknotę do wyidealizowanych,
pierwotnych gór i zamieszkujących je ludzi. Doskonale pamiętam kiedy, jako
wkraczający w dorosłość osiemnastoletni chłopak, przechodziłem koło poznańskiej
Księgarni Świętego Wojciecha, na rogu Placu Wolności i Alei Marcinkowskiego. W
oknie wystawowym, od strony placu, stały dwie książki cyklu Na wysokiej
połoninie: „Zwada” i „Listy z Nieba”. Zielone obwoluty przykuwały moją uwagę,
autor był mi wówczas kompletnie nieznany. Książki nie były tanie, nie łatwo
było przekonać rodziców, że warto je kupić. Ostatecznie dostałem je, bodajże na
imieniny, 29 września 1982 roku. To było wielkie wydarzenie. Zaczytywałem „Zwadę”
z wypiekami, dotąd niczego podobnego nie czytałem. Foka Szumejowy, w swojej
szlachetności, od razu stał się dla mnie przeciwstawieniem tego wszystkiego co
dostrzegałem w ludziach złego i odrażającego – pamiętajmy był to początek lat
osiemdziesiątych, pierwszy rok stanu wojennego.
Obszerne i hermetyczne dzieło Vincenza było nie tylko znakomitym lekarstwem ale
i ucieczką od szwankującej rzeczywistości.
„Na wysokiej
połoninie” stało się dla mnie źródłem całego mnóstwa zdarzeń, w konsekwencji
zmieniło moje życie, choć brzmi to górnolotnie, dokładnie tak było. W 1986
roku, borykając się z ciągłym niedostatkiem wiedzy na temat autora, napisałem
list do Berkley, do Czesława Miłosza. Otrzymałem odwrotnie, odręcznie napisany
list od autora „Doliny Issy”, nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że Stanisław
Vincenz, również dla niego, był nie tylko pisarzem. W jego domu Miłosz
znajdował równowagę utraconą w trakcie pierwszych emigracyjnych lat. Wówczas
byłem już studentem historii UAM w Poznaniu, kończyłem studia pisząc pracę
magisterską o chasydach, nie muszę dodawać, że inspiracją do jej napisania były
wątki chasydzkie odnalezione w dziele Stanisława Vincenza. Jestem przekonany,
że gdyby nie młodzieńcze zauroczenie tym co znalazłem na „wysokiej połoninie”,
nie zająłbym się historią, nie fascynował kulturą Karpat, nie wyjeżdżał co roku
do Rumunii, wreszcie nie napisałbym żadnej książki i nie pracował w Muzeum - Zamek
Górków w Szamotułach. Jedno wynikało z drugiego, a zaczęło się od iluminacji
sprzed trzydziestu dwóch laty. Mój dom pełen jest karpackich pamiątek, korytarz
zdobią żółto zielone, huculskie kafle, w pokoju kilkudziesięciu świętych
spogląda na mnie z namalowanych na szkle ikon, na fotelach leżą różnobarwne
kilimy. Tak oto przypadkowe zauroczenie zielonymi obwolutami książek, z wystawy
poznańskiej Księgarni Świętego Wojciecha i późniejsza ich lektura, doprowadziły
mnie do miejsca, w którym jestem dzisiaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz