Nie będzie to
tekst o zespole muzycznym mojego kolegi Krzysztofa „Grabarza” Grabowskiego.
Będzie o strachu dosłownym, prowadzącym do podłych reakcji. Polskie
społeczeństwo obciążone jest genetycznie strachem przed wszystkim co obce. Płacimy za to swoim zbiorowym wizerunkiem. Za
cenę małej stabilizacji część rodaków gotowa jest wyzbyć się przyzwoitości, a
hasło społecznej solidarności nie tyle wyrzucić ze swojego słownika co stosować
je koniunkturalnie. Póki co na szczęście zasada ta zapisana jest w większości
europejskich konstytucji, także w polskiej. Wielu chciałoby dzisiaj o tym
zapomnieć, woląc nie używać tak niebezpiecznych słów jak solidarność, chyba, że
w takim kontekście, który przynosi im określone korzyści. Tyle, że to nie ma
już nic wspólnego z jakąkolwiek solidarnością.
Poniekąd jest
to zrozumiałe i psychologicznie uzasadnione: Polacy w swojej większości kierują
się strachem, po kolejnych klęskach w pokoleniowych bojach o niepodległość.
Jedną z moich ulubionych opracowań historycznych jest książka Jeana Delumeau
„Strach w kulturze Zachodu”, stąd moje, w tej kwestii, wyczulenie. Rzecz
dotyczyła strachu na przełomie epok, w Europie zaczynały się nowe czasy. Bano
się agentów szatana: potworów zamieszkujących dalekie strony, Żydów, a nawet
kobiet oskarżanych o niecne diabelskie praktyki. Od tego czasu Europa zmieniła
się nieodwracalnie. Tymczasem my w trakcie zaborów i powstań nie tylko wyrobiliśmy
w sobie ponadprzeciętną troskę o niepodległość, ale także przywarę dostrzegania
zagrożenia w każdym obcym żywiole. Powstania systematycznie kastrowały polski
żywioł z najbardziej wartościowych jednostek. Ostatnimi przykładami genetycznej
degradacji narodu były zbrodnia katyńska, powstanie warszawskie, i masowa
emigracja w latach komunizmu. Kształcąc nowe elity na miarę aspiracji Polaków jesteśmy
na dobrej drodze, niemniej do celu jeszcze dość daleko. Jestem dobrej myśli, kibolska wizja świata, podzielana przez część
środowisk opiniotwórczych i politycznych, nie będzie tą dominującą.
Dwieście lat straszenia obcymi
potrzebuje najmniej stu lat nauki normalnego
współistnienia z innymi.
Nie chodzi tu
o to by wykazywać się odwagą jadąc do Somalijczyków, nie w tym rzecz by wyzbywać
się strachu na pokaz i za wszelką cenę. Nawet milion emigrantów zasilających
nasze społeczeństwo to zaledwie niecałe 3 procent ludzi. O czym my mówimy? Aż tacy
jesteśmy bojaźliwi i słabi? My Polacy, europejski, silny naród? Zagrożenie
widzimy w tak lichych proporcjach? Robimy w portki ze strachu, gotowi schronić
się pod skrzydła jakie bądź: kiboli na stadionie, albo w kruchcie i to w samym
jej kącie, żeby nie widzieli zwolennicy Papieża Franciszka. Ten ostatni dla
niektórych jakby przestał być „nasz”, widać jak łatwo odstępują od głoszonego
dogmatu papieskiej nieomylności niedawni „papiści”. Jako agnostyk (jednak nie
ateista), powinienem mieć satysfakcję. Niestety nie mam, patrzę za to z
zaciekawieniem próbując zdiagnozować podobne zachowania.
Jan Stanisław Bystroń autor
wiekopomnego dla polskiej tożsamości dzieła „ Dzieje obyczajów w dawnej Polsce”
już przed drugą wojną diagnozował podobne postawy Polaków. Napisana przez niego „Megalomania narodowa”
krytykowana była w czasach PRL-u, dzisiaj wzbudzałaby zapewne podobne reakcje.
Czarni, ślepi, brudasy, śmierdziele, ludożercy, czarownicy – najwyższy czas przestać wierzyć w brednie i
nie bać się innych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz