Właściwie
ten post powinienem umieścić, na samym początku bloga. Sobotnie spotkanie z
Robertem i ukłon w stronę autora wykorzystywanych przeze mnie kafli, tych w tle
strony, spowodowały, że dopiero teraz oddam to co należne autorowi „W
Patagonii”. Bruce Chatwin żył w latach 1940-1989, był Brytyjczykiem. W styczniu
tego roku minęło 25 lat od jego śmierci. Bez wielkiego echa, bez jednego
artykułu w naszej, ponoć literackiej, prasie. Chatwin nie znalazł się w gronie
hołubionych w Polsce pisarzy. Nie wydaje jego książek wydawnictwo Czarne, być
może stąd owo zapomnienie i brak zainteresowania krytyki? Wstyd, do którego
zdążyłem się już przyzwyczaić. Będzie jeszcze okazja o tym napisać.
– Wyjechałem do
Patagonii na sześć miesięcy – to treść jego legendarnego telegramu wysłanego do
pracodawcy. Był nim nie byle kto, bo Dom Aukcyjny Sotheby’s w Londynie. Chatwin
pracował w nim, szybko stając się wybitnym specjalistą - miał dar rozpoznawania falsyfikatów.
I nagle myk, skok przez ocean, do Patagonii, na argentyńskie odludzie. Skok
genialny, o czym świadczy napisana przez niego książka. Niespieszna w narracji,
spokojna, oddająca klimat miejsca i to w sensie dosłownym. Nie łatwo mi
napisać, że obrałem go sobie za patrona literackich zmagań. Gdzież mi do
erudycyjnej siły jego prozy. Traktuję go, jako niedościgły wzór, odnajduję ten
wzór znakomity, w każdej z jego książek. Patagonię traktuję odtąd nie tylko,
jako geograficzną krainę na końcu świata, zamieszkałą przez dinozaury,
mówiących po hiszpańsku potomków walijskich osadników i doprowadzonych nad
brzeg alkoholowej rozpaczy prawnuków wojowniczych Indian. Patagonia jest stanem
umysłu. Dzięki takiemu postawieniu sprawy Patagonię możemy znaleźć wszędzie,
nawet całkiem daleko od Patagonii. W Londynie sfotografowałem kiedyś mężczyznę
z głową w chmurach, to dobra ilustracja do prozy Bruca Chatwina. Pisarz zmarł
na AIDS, co niczego nie zmienia, jednak sporo znaczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz