poniedziałek, 23 lutego 2015

Chwała huculistom


Chwała huculistom - Tatarów 1902 (fragmenty)

 

       Tak się złożyło, że po ukazaniu się książki "Huculszczyzna. Opowieść kabalistyczna" odezwało się do mnie kilka osób, mających sporo do powiedzenia o owym raju wśród gór. Szczególnie miło zabrzmiały dobre słowa skierowane do mnie z Niemiec od sędziwego już syna Stanisława Vincenza - Andrzeja i jego żony Joanny Vincenz. Nie ukrywam, że dodały mi odwagi i pewności siebie. Między ludźmi, wśród których moja książka wzbudziła pozytywne odczucia, była mieszkająca w Nysie malarka Jolanta Tacakiewicz-Lipińska, której wujem był właśnie Władysław Jarocki - kronikarz Huculszczyzny z wyboru, malujący obrazy zainspirowane ludźmi, żyjącymi w karpackiej arkadii. Wśród pamiątek rodzinnych znalazła ona nigdzie nie opublikowane wspomnienia Władysława Jarockiego i kilka magicznych zdjęć z Huculszczyzny z 1902 roku. Jeden z fragmentów wspomnień dotyczył pobytu artysty w Tatarowie nad Prutem.

 Tatarów 1902
Gdy wahałem się, co robić, przygotowany już pobyt w Tatarowie bardzo mi odpowiadał. Było to przede wszystkim w kraju, co miało dużą wagę. Zadecydowałem i pojechałem. I tak zaczęła się moja "era huculska". Towarzyszami jej byli Pautsch i Sichulski. Malowaliśmy razem i nie razem, nazywani huculistami, tym epitetem starano się nieraz dokuczyć.
Raj obiecany, leśniczówka była pięknie położona. Tuż za domem stary szpilkowy las nad górskimi krzakami malin, w lesie siedziba cietrzewi. Przed domem gościniec na Węgry, poza nim zamarznięty Prut z zielonawą przelewającą się wodą w przeręblach. Wieczorem przy księżycu pojawiały się wydry, baraszkujące za rybami. A dalej znowu gęste lasy państwowe, ciągnące się aż na drugi bok wąwozu, dziewicze, nietknięte siekierą, pełne jeleni i różnorakiej zwierzyny. Przeciągały dziki, nocą do stajen dobierały się wilki i lisy do kurników, jak opowiadali Huculi. A nad leśniczówką dwie duże połoniny, wyrąbane w lesie z otwartym widokiem na ciągnące się w dal łańcuchy gór. Na tych połoninach usadowiły się dwa gazdostwa huculskie. Wasyla i Iwana, pijaka, chłopa o długich, opadających na ramiona kudłach. Obydwa te staroświeckie gospodarstwa ze stogami siana, przykrytymi daszkami, z malowniczymi kunsztownie zbudowanymi z żerdzi płotami huculskimi, biegnącymi zygzakami daleko przez połoniny, to był teren naszych studiów malarskich
 ( ... )
Byliśmy zadomowieni. Huculi ci chętnie nam pozowali, gdyż przynosiło im to drobny, ale stały dochód codzienny.
W styczniu i w lutym rozkładał nam gazda długowłosy, barwne łyżniki na ganku chaty od słonecznej strony, na nich zażywaliśmy zasłużonej sjesty po pracy. Wczesną wiosną wpatrywaliśmy się w wiosenne obłoczki i słuchali krzyku ciągnących się wysoko w górze sznurów dzikich gęsi i kaczek. Bezpośrednio nad nami wiódł je coroczny ciąg na północ.
W połowie maja Huculi wypędzili swoje owce i bydło na połoniny rozciągające się na dużej przestrzeni między szczytami Chomiak i Siniak. A my podążaliśmy za nimi.
Zbudowano dla nas piękną kolibę, do której wywiózł nasze graty na objuczonych koniach nasz chłopak do wszystkiego - Iwan. W leśniczówce odległej od koliby o 4 godziny drogi, założyliśmy nasz punkt zaopatrzeniowy, którym zaopiekował się nasz niezawodny, poczciwy leśniczy, dostarczając nam mięso, chleb i inne artykuły. Wzięliśmy też potężną ilość konserw wojskowych, które wydostał Pautsch jako rezerwowy kadet pułku ciężkiej artylerii.
Koliba nasza, jak wszystkie huculskie - ośmioboczna, tym różniąca się od tatrzańskiej, miała wewnątrz przy ścianach wokół ławy, służące nam za legowiska. Były wygodne, gdyż wyścielone rolkowymi materacami, miały pościel i ciepłe koce. Podłoga była wyłożona deskami lekkim spadkiem do środka, w którym było miejsce na ognisko, palące się dzień i noc. Ogień utrzymywał Iwan, zbierając i rąbiąc powalone wiatrem pnie. Było nam ciepło i wygodnie. Koliba nasza zbudowana ze świeżego drewna wyglądała bardzo malowniczo. Przebywaliśmy w niej dwa miesiące. Zaraz na początku zaczęliśmy odwiedzać sąsiadujący z nami poza lasem ogromny "koszar" z kilkunastoma pastuchami, stadami owiec i baranów, liczących pewnie około 2000 sztuk. Początkowo próby nawiązania stosunków szły opornie. O malowaniu tych interesujących motywów nie było mowy. Pastuchy z siekierami w ręku krążyli wokoło zagrody koszara nie pozwalając nam nawet zaglądnąć do wnętrza. Bali się, że spadną na bydło jakieś czary i owce zaczną chorować- "zgłaziat ich pany". Sytuacja stała się napięta. Zawiadomiony leśniczy, nasz opiekun, przyszedł do nich z dwoma "pebereżnikami"(leśniczymi) i wytłumaczył, że tu nie ma, o czym mówić, najjaśniejszy nasz "cisar" nie ma czasu jeździć po wszystkich zakątkach "swego kraju", a chcąc znać wszystkie potrzeby swoich ludów, posyła tych panów "malariw", aby mu dostarczyli obrazy  przedstawiające życie "jeho narodiv" i dlatego nie wolno im przeszkadzać, a jeśli by się ktoś ośmielił  to on "pan liśnyj" postawi swoje straże leśne naokoło połoniny i każe zastrzelić każdą kozę wyrządzającą szkodę w lesie przez obgryzanie szczytów sadzonek. To poskutkowało, Huculi zrozumieli sytuację, wszelkie obawy czarów zniknęły. Zapanowała najzupełniejsza harmonia, tym większa, że mieli u nas zarobki, dostarczając nam co dzień nabiału i otrzymując zapłatę jako modele. A gdy przepędzali swoje stada przez naszą niewielką polankę  zawsze znaleźli u nas poczęstunek, co sobie bardzo cenili.
       Tyle wspomnień Władysława Jarockiego. Dodam, że na równi z Huculszczyzną Jarockiego fascynowały Tatry i Podhale. W 1920 roku poślubił córkę Jana Kasprowicza – Annę. Znana miłośnikom Zakopanego willa Jana Kasprowicza – Harenda była własnością Jarockich, do dziś znajduje się tam kolekcja obrazów Władysława.
 
 
      Cały tekst opublikowany został w książce „Teatralium”, wydanej przez Muzeum Śląskie w Katowicach. Unikatowe zdjęcia wykonane na Huculszczyźnie przez Władysława Jarockiego publikuję dzięki uprzejmości Pani Jolanty Tacakiewicz - Lipińskiej.







 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz