Chwała
huculistom - Tatarów 1902 (fragmenty)
Tak się złożyło, że po ukazaniu się książki "Huculszczyzna. Opowieść kabalistyczna" odezwało się do mnie kilka
osób, mających sporo do powiedzenia o owym raju wśród gór. Szczególnie miło zabrzmiały
dobre słowa skierowane do mnie z Niemiec od sędziwego już syna Stanisława
Vincenza - Andrzeja i jego żony Joanny Vincenz. Nie ukrywam, że dodały mi
odwagi i pewności siebie. Między ludźmi, wśród których moja książka wzbudziła
pozytywne odczucia, była mieszkająca w Nysie malarka Jolanta Tacakiewicz-Lipińska,
której wujem był właśnie Władysław Jarocki - kronikarz Huculszczyzny z wyboru,
malujący obrazy zainspirowane ludźmi, żyjącymi w karpackiej arkadii. Wśród
pamiątek rodzinnych znalazła ona nigdzie nie opublikowane wspomnienia
Władysława Jarockiego i kilka magicznych zdjęć z Huculszczyzny z 1902 roku. Jeden
z fragmentów wspomnień dotyczył pobytu artysty w Tatarowie nad Prutem.
Gdy wahałem się,
co robić, przygotowany już pobyt w Tatarowie bardzo mi odpowiadał. Było to
przede wszystkim w kraju, co miało dużą wagę. Zadecydowałem i pojechałem. I tak
zaczęła się moja "era huculska". Towarzyszami jej byli Pautsch i
Sichulski. Malowaliśmy razem i nie razem, nazywani huculistami, tym epitetem
starano się nieraz dokuczyć.
Raj obiecany, leśniczówka była pięknie położona. Tuż za domem stary
szpilkowy las nad górskimi krzakami malin, w lesie siedziba cietrzewi. Przed
domem gościniec na Węgry, poza nim zamarznięty Prut z zielonawą przelewającą
się wodą w przeręblach. Wieczorem przy księżycu pojawiały się wydry,
baraszkujące za rybami. A dalej znowu gęste lasy państwowe, ciągnące się aż na
drugi bok wąwozu, dziewicze, nietknięte siekierą, pełne jeleni i różnorakiej
zwierzyny. Przeciągały dziki, nocą do stajen dobierały się wilki i lisy do
kurników, jak opowiadali Huculi. A nad leśniczówką dwie duże połoniny, wyrąbane
w lesie z otwartym
widokiem na ciągnące się w dal łańcuchy gór. Na tych połoninach usadowiły się
dwa gazdostwa huculskie. Wasyla i Iwana, pijaka, chłopa o długich, opadających
na ramiona kudłach. Obydwa te staroświeckie gospodarstwa ze stogami siana,
przykrytymi daszkami, z malowniczymi
kunsztownie zbudowanymi z żerdzi płotami huculskimi, biegnącymi zygzakami
daleko przez połoniny, to był teren naszych studiów malarskich
( ... )
Byliśmy zadomowieni. Huculi ci chętnie nam pozowali, gdyż przynosiło im
to drobny, ale stały dochód codzienny.
W styczniu i w lutym rozkładał nam gazda długowłosy, barwne łyżniki na
ganku chaty od słonecznej strony, na nich zażywaliśmy zasłużonej sjesty po
pracy. Wczesną wiosną wpatrywaliśmy się w wiosenne obłoczki i słuchali krzyku
ciągnących się wysoko w górze sznurów dzikich gęsi i kaczek. Bezpośrednio nad
nami wiódł je coroczny ciąg na północ.
W połowie maja
Huculi wypędzili swoje owce i bydło na połoniny rozciągające się na dużej
przestrzeni między szczytami Chomiak i Siniak. A my podążaliśmy za nimi.
Zbudowano dla nas piękną kolibę, do której wywiózł nasze graty na
objuczonych koniach nasz chłopak do wszystkiego - Iwan. W leśniczówce odległej
od koliby o 4 godziny drogi, założyliśmy nasz punkt zaopatrzeniowy, którym zaopiekował
się nasz niezawodny, poczciwy leśniczy, dostarczając nam mięso, chleb i inne
artykuły. Wzięliśmy też potężną ilość konserw wojskowych, które wydostał
Pautsch jako rezerwowy kadet pułku ciężkiej artylerii.
Koliba nasza, jak wszystkie huculskie - ośmioboczna, tym różniąca się
od tatrzańskiej, miała wewnątrz przy ścianach wokół ławy, służące nam za
legowiska. Były wygodne, gdyż wyścielone rolkowymi materacami, miały pościel i
ciepłe koce. Podłoga była wyłożona deskami lekkim spadkiem do środka, w którym
było miejsce na ognisko, palące się dzień i noc. Ogień utrzymywał Iwan,
zbierając i rąbiąc powalone wiatrem pnie. Było nam ciepło i wygodnie.
Koliba nasza zbudowana ze świeżego drewna wyglądała bardzo malowniczo.
Przebywaliśmy w niej dwa miesiące. Zaraz na początku zaczęliśmy odwiedzać sąsiadujący z nami poza lasem
ogromny "koszar" z kilkunastoma pastuchami, stadami owiec i baranów,
liczących pewnie około 2000 sztuk. Początkowo próby nawiązania stosunków szły
opornie. O malowaniu tych interesujących motywów nie było mowy. Pastuchy z
siekierami w ręku krążyli
wokoło zagrody koszara nie pozwalając nam nawet zaglądnąć do wnętrza. Bali się,
że spadną na bydło jakieś czary i owce zaczną chorować- "zgłaziat ich
pany". Sytuacja stała się napięta. Zawiadomiony leśniczy, nasz opiekun,
przyszedł do nich z dwoma "pebereżnikami"(leśniczymi) i wytłumaczył,
że tu nie ma, o czym mówić, najjaśniejszy nasz "cisar" nie ma czasu
jeździć po wszystkich zakątkach "swego kraju", a chcąc znać wszystkie
potrzeby swoich ludów, posyła tych panów "malariw", aby mu
dostarczyli obrazy przedstawiające życie
"jeho narodiv" i dlatego nie wolno im przeszkadzać, a jeśli by się
ktoś ośmielił to on "pan
liśnyj" postawi swoje straże leśne naokoło połoniny i każe zastrzelić
każdą kozę wyrządzającą szkodę w lesie przez obgryzanie szczytów sadzonek. To
poskutkowało, Huculi zrozumieli sytuację, wszelkie obawy czarów zniknęły.
Zapanowała najzupełniejsza harmonia, tym większa, że mieli u nas zarobki,
dostarczając nam co dzień nabiału i otrzymując zapłatę jako modele. A gdy
przepędzali swoje stada przez naszą niewielką polankę zawsze znaleźli u nas poczęstunek, co sobie
bardzo cenili.
Cały tekst opublikowany został w książce „Teatralium”, wydanej przez
Muzeum Śląskie w Katowicach. Unikatowe zdjęcia wykonane na Huculszczyźnie przez Władysława Jarockiego publikuję dzięki uprzejmości Pani Jolanty Tacakiewicz - Lipińskiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz