W delcie Dunaju,
najbardziej doskwiera brak… wody. Nikomu nie uda się wybudować tam studni, a o
sieci wodociągowej należy zapomnieć. Oczywiście mam na myśli wodę do picia, bo
brunatnych wód Dunărea, jak zwą Dunaj Rumuni, jest tam pod dostatkiem. W górę
rzeki, wprost z Morza Czarnego, płyną pełnomorskie statki, docierając do portów
w Tulczy i Galati. Wyrzucają po drodze wodny balast, wynurzając swe pordzewiałe
kadłuby. Wraz ze zbędnym balastem trafiają do wód delty, będącej rezerwatem
biosfery, bakterie z całego świata; od Panamy do Tajwanu. To dzięki tym
praktykom w dolnym Dunaju rozwinęły się niezwykłe formy życia. Wody delty
zamieszkują stwory i potwory, dla których sensownego odniesienia nie znajdziemy
nigdzie, nawet w głębokich, zimnych rynnach, jakimi są jeziora Szkocji. To
fauna prawdziwie endemiczna. Podobnie rzecz ma się z roślinami. Drobnoustroje
powodują coraz to nowe choroby, stąd właśnie atakujące ludność Europy rozmaite
frakcje bakterii coli i nowe, odporne na dotychczas znane szczepionki frakcje
wirusów grypy.
W Galati,
podwójnego, bo zarówno za życia jak i po śmierci, pecha miał Mazepa, hetman
kozacki - stracił w tym mieście wspomniane życie, za to został godnie
pochowany. Grób Mazepy ostatecznie splądrowali jednak Turcy, ciało spławiając w
wodach Dunaju.
Brak dostatku wody pitnej nie oznaczał braku ryb. Ich
zakup w delcie polegał w naszym przypadku na podpłynięciu łodzią motorową do
jednego z od dawna zacumowanych statków. Był blady świt, nad wodą unosiła się
wiosenna mgła, przenikliwe zimno docierało do mojej sypialnej kajuty, gdy
nagle… łup, łup, łup! Nieprawdopodobny hałas rozdarł ciszę, płosząc ptaki i
zrywając ze snu nawet nieboszczyków, unoszonych falami Dunaju do morza. To
Fiodor, lub jak ktoś woli inaczej, Teodor, właściciel naszej łodzi, walił
młotem w burtę zacumowanego statku. Efekt był natychmiastowy:
- Czego? - rozległo się zapytanie zaspanego
ukraińskiego marynarza.
- Ryby są? - zapytał Fiodor.
- A pieniądze są? – Odpowiedź padła w momencie, gdy
wzdłuż burty spuszczano już przywiązane do łańcucha wiadro.
Pieniądze powędrowały w wiadrze na pokład statku, po
czym tą samą drogą, w tym samym wiadrze, trafiło do nas kilka kilogramów
świeżych czarnomorskich śledzi zwanych jak kto woli: „sliotki” lub po prostu
„byczki”. Oprawienie ich zajęło Fiodorowi kilka minut, po czym spłukał czerwony
od krwi pokład łodzi, chlusnąwszy na niego kilkakrotnie wodą z wiadra. Woda
zaczerpnięta na samym końcu przeznaczona została na opłukanie ryb. Śniadanie
gotowe, jeszcze tylko sól i szybkie opieczenie ponacinanych w poprzek śledzi na rozgrzanej nad palnikiem
metalowej płycie. Pięć minut i jemy smaczne śledzie, popijając je wodą z
zapasów, jakie zawczasu przygotowałem. Tylko Fiodor popijał śniadanie wodą z
Dunaju. Czerpał ją do przeciętej w połowie plastikowej butelki. Brązowawa woda z Dunaju! Nikt z nas tego by nie
przeżył! Fakt, że była ona schłodzona poranną bryzą, stanowił
marną pociechę. Śledzie spożywane w takich warunkach mają smak jedyny,
otrzymują bowiem gdzie indziej niedostępną przyprawę - tkwiący we mgle słony
posmak pobliskiego morza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz