Kiedyś grudniową porą,
w drodze do Bacau, zatrzymałem samochód w jednej z wiosek,
aby fotografować sceny masowego świniobicia, natychmiast zostałem zaproszony do
niemal rytualnej, uczty. Krew lała się z podciętych świńskich tętnic, można ją
było spróbować, maczając w niej kromkę chleba z majerankiem. Jeden z gospodarzy
oprawiających świnię - opalając
karbidową lampą świńską szczecinę - poczuł się w obowiązku poczęstować
turystę. Wyjął z kieszeni wojskowych spodni nóż, sprawnie wyciął kawałek
świńskiej skóry, z jeszcze gorącym od palnika tłuszczem, posolił obficie i
zaczął zajadać, zachwalając, jak pożywna to przekąska. Następny kawałek
przeznaczony był już dla mnie. Nie wiem czy myślałem o epidemii włośnicy, kiedy
pierwszy kęs galaretowatego, przezroczystego, ciepłego świńskiego sadła znalazł
się w moich ustach. Zastanawiałem się za to na pewno czy ciepło pochodziło od opalanej palnikiem skóry, czy,
co równie prawdopodobne, było ostatnim wspomnieniem życia, jakie do niedawna
tkwiło, w rozłożonych tuż przy rowie, świńskich zwłokach. Wkrótce świnię
powieszono łbem w dół, na drewnianym rusztowaniu. Rozpruto jej brzuch i
wyciągnięto z niego parującą plątaninę kiszek i podrobów. W opróżnionych kiszkach za chwilę zagoszczą
krwiste kaszaki, wątrobianka z wątroby, której do końca nie dano ostygnąć i
rozmaite kiełbasy. Te ostatnie specjały gotowe będą dopiero następnego dnia nad
ranem, kiedy po obficie zakrapianej palinką rzeźnickiej pracy, będzie się je
zaparzać w kotłach i kadziach – znak że idą święta!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz