Wybitny fotograf Roman Vishniac podróżował w latach
trzydziestych dwudziestego wieku po całej Środkowej Europie, dokumentując na
kliszach kodaka świat przed zagładą. Vishniac przeczytał „Mein Kampf” Hitlera i
zrozumiał z tej anty-książki więcej niż jego bracia w wierze. Ci ostatni nie
chcieli zresztą czytać kolejnego jak sobie wyobrażali, paszkwilu. Wędrujący z
aparatem Vischniac wiedział, że zbliża się katastrofa, która zmiecie z
powierzchni Ziemi Jidiszeland. Efektem jego podróży stał się między innymi
album „Vanisched Word”. Zetknąłem się z tą książką (wydaną po raz pierwszy w
1983 roku w Nowym Jorku w wydawnictwie
Farrar, Straus and Giroux), mniej więcej pół wieku po tym, kiedy wykonano reprodukowane
w niej fotografie. Sporych rozmiarów książka stała między innymi woluminami na
jednej z półek w czytelni Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie. Od
pierwszego kontaktu zaczarowała mnie tak bardzo, że postanowiłem ją zdobyć za
wszelką cenę. W Polsce lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia zakup takiego
wydawnictwa nie był zadaniem łatwym a może wręcz niemożliwym. Internet, jeśli
istniał, to tylko w powieściach science fiction. Wszelkie wydawnictwa z zachodu
trafiały do Polski w sposób szczególnie reglamentowany. Stąd kupiłem ją dopiero po kilku latach w
jednym z paryskich antykwariatów.
Vishniac dotarł we wschodnie Karpaty, gdzie odkrył
żydowską wieś Vrchni Apsza. Według niego założyli ją Żydzi uciekający przed
krwawymi pogromami w czasach powstania Chmielnickiego. Prawie trzysta lat żyli
tam nie kontaktując się ze światem. Prawowierni chasydzi protestowali często w
obliczu aparatu fotograficznego. We wsi Apsza byli wobec obiektywu bezwolni i
obojętni. Nie protestowali z prostej przyczyny - nie wiedzieli czym jest i do
czego służy aparat fotograficzny. Wieś przed drugą wojną światową położona była
w granicach Czechosłowacji, dzisiaj zwie się Vodycia i znaleźć ją można w
najbardziej odludnej części ukraińskich Karpat. Oczywiście już bez żydowskich
mieszkańców.
Nie znał tej wioski zaprzyjaźniony z Żydowskimi
sąsiadami Stanisław Vincenz. Pisarz mieszkał w tym czasie po drugiej stronie
przedwojennej granicy - w Polsce i choć w swojej twórczości sporo miejsca
poświęcał chasydzkiej tradycji, jego doświadczenie z Leśnymi Żydami stanowi już
tylko dopowiedzenia legendy. Trzeba jednak o nim wspomnieć, choćby ze względu
na Funta, Żyda mieszkającego samotnie nad górnym Czeremoszem. On to wytłumaczył
Vincenzowi, podczas przypadkowego spotkania w 1910 roku, kim naprawdę są Leśni Żydzi:
„Leśny Żyd, proszę was moi panicze, to taki,
któremu nazwisko Rotszyld mówi mało, a
za pozwoleniem nic. A nazwisko Nykoła Hałamasiuk, syn Jury - to bardzo dużo, to
wszystko. Bo pan Rotszyld jest Dacz, a Hałamasiuk jest swój i sąsiad. Od niego
właśnie kupiłem krowę. Co za krowa! Co dnia gadamy z nią i ona z nami także.”Tymi słowy Vincenz opisał spotkanie z Funtem w ostatniej części „Na wysokiej połoninie” zatytułowanej: „Barwinkowy wianek”.
Leśny Żyd w swej samotni myślał nad tym, aby wszystkie
góry stały się jedną wielką górą, aby wszystkie drzewa stały się jednym wielkim
drzewem rosnącym na tej wielkiej górze, aby wszystkie siekiery stały się jedną
wielką siekierą i aby wziął tę olbrzymią siekierę potężny człowiek, który
powstałby z połączenia wszystkich ludzi i żeby ściął to jedyne wielkie drzewo
rosnące na jedynej górze, i aby to drzewo spadło do wielkiej rzeki powstałej z
wszystkich połączonych rzek. Ta rzeka opływałaby górę z drzewem i człowiekiem z
siekierą. Kiedy to drzewo spadłoby do rzeki, powstałby niewyobrażalny plusk,
niemal kosmiczny dźwięk. Byłby on tak olbrzymi i niesamowity, że leśny Żyd
mógłby się w niego wsłuchiwać w samotności przez całą jesień i zimę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz