Pojechałem kiedyś do Gagauzji. Było to parę lat temu
temu, we wtorek, co oczywiście nie ma większego znaczenia, mimo to
zapamiętałem, że to był wtorek. Może dlatego tak dobrze to pamiętam, bo
podróżowałem w dobrym towarzystwie. Gagauzi
świętują dwa razy w roku: Hederlezi - w dzień świętego Jerzego, i Kasym - w
dzień świętego Dymitra. Ja zajechałem w Dymitra. Tego dnia Gagauzi organizowali
wyścigi końskich zaprzęgów wzbijających tumany kurzu nad stepem. Pili przy tym
wino, jedli ser i nadziwić się nie mogli, dlaczego Polacy przyjechali świętować
wraz z nimi.
- Przez przypadek - odpowiadałem zgodnie z prawdą.
Gagauzi
mieszkają w niepodległej Mołdawii, niebędącej ich wymarzoną ojczyzną. To
ludność pochodzenia Tureckiego, która przechodząc onegdaj na prawosławie
utraciła czystość i tradycję. Zawieszeni w próżni spoglądają w stronę Rosji, w
samochodach wywieszają rosyjskie flagi, stawiają pomniki Leninowi, szukając
jednocześnie duchów przodków, do których mogliby się zwracać w swoim języku.
Tylko czy duchy zechcą ich wysłuchać?
- Dziś mamy samochody, a nawet motocykle. W Komracie
jest uniwersytet. Czego nam więcej trzeba? - pytał retorycznie przywódca
lokalnej społeczności, w położonej niedaleko stołecznego Komratu wiosce
Dezghingea.
Stał w trzcinowym szałasie wraz z nobliwymi
mieszkańcami wioski, podczas gdy reszta spożywała zupę z dyni przy wspólnym
stole. Nas – gości - zaproszono do środka szałasu i częstowano bardzo szczerze.
Jedynym motocyklem, jaki widziałem w okolicy, był przerobiony na transportową
ciężarówkę marki Dniepr. Z samochodami było nieco lepiej, ale tylko nieco. Poza
tym we wsi była szeroka szutrowa droga, którą pojechaliśmy dalej przed siebie.
Po kilkunastu kilometrach doprowadziła nas do szosy wiodącej wprost do Kiszyniowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz