Jak tylko
wzbiera we mnie ochota na dzikie jabłka i śliwki jadę do Terki. Idąc przez
Studenne nad San mijam zdziczałe sady. Przypatruję się śladom niedźwiedzi i
dzikim pszczołom obsiadającym rojami omszałe konary owocowych drzew. Tu była
wioska. Siedemdziesiąt lat temu tętniła życiem.
Wojna obeszła się z nią łagodnie,
dopiero po 1945 Polacy uciekli a Ukraińców wymordowało wojsko. Spoczywają w
zbiorowej mogile na miejscowym cmentarzu, tuż obok płotu - starcy i dzieci. Kiedyś
zasypiałem tu w starej chyży, myszy gromadnie wędrowały po moim plecaku.
Dzisiaj zajmuje jeden z domków na krańcu wsi. Mam dwie sypialnie, aneks
kuchenny i kominek. Na ścianie wisi płaski telewizor, w laptopie korzystam z
Internetu. Za oknem, jak kiedyś, podglądam tokującą parę orlików krzykliwych.
To już kolejne pokolenie, pamiętam ich ptasich dziadków, fruwały tu już w 1981
roku. W kącie stoi spinning Abu Garcia, lepszy niż ten sprzed lat. Mimo to
tutejsze lipienie smakują ciągle tak samo. Terkocze terczański derkacz. Zagnieździł
się w starej dzwonnicy, tyle ostało się z tutejszej cerkwi. Po drugiej stronie
ulicy ten sam sklep, w nim chleb i słodkie tanie wino. Bieszczady.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz