Jesień to niezwykła pora roku, z
jednej strony żal minionego lata z drugiej rozkosz korzystania z wszelkich dóbr
urodzonych na drzewach, krzakach, często nawet pod ziemią, jak w przypadku
jadalnych korzeni selera, pora, marchwi, wszelkich buraków i innych skorzoner.
Dla wielu ludzi z wiosek na wschodzie i południu Europy to czas łatania
domowych budżetów. Udają się oni obładowani na place targowe i jarmarki
sprzedając plony zebrane w przydomowych ogródkach. Mieszkający w pobliżu lasów
uzupełniają budżety zbierając jadalne wykwity dzikiej przyrody. Niezmiennie lubię owe stragany porozkładane
tysiącami pomiędzy Gruzją a Rumunią, wzdłuż całego Morza Czarnego. Znane nam z
Polski warzywa przykryte są tonami arbuzów, winogron, olbrzymimi żółtymi
pigwami. Wszystko to w ornamentach
kolorowej papryki i znalezionych w lesie grzybów zwanych, w zależności od
kraju: hriby, ciuperci lub soko. Niestety, zdjęcia oddają tylko część prawdy
ukrywając to co najistotniejsze. Nie są wstanie przekazać najważniejszego,
decydującego o moim zachwycie, straganowego doznania – zapachu. Zdjęcia wyzbyte
wilgotnych aromatów pozostają ledwie płaską ilustracją, ładnym obrazkiem.
Patrząc na nie zdałem sobie sprawę, że pamięć o jesiennych straganach istnieje
w mojej głowie przede wszystkim poprzez zmysł węchu. Wchłonąłem aromaty podświadomie
i dopiero spoglądając na bezzapachowe fotografie uświadomiłem sobie ten
ograniczający prawdziwe doznania fakt. Orzechy
zanurzone w karmelowej polewie, pieczone kasztany, świeży miód z pyłkami
zebranymi na kwiatach i resztkami woskowego plastra uwięzionymi w słoiku. Nie
mogę się doczekać kiedy znów je wszystkie powącham próbując owczego sera
polanego świeżym miodem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz