czwartek, 23 października 2014

Mój Vincenz


Niesiony atmosferą wtorkowego spotkania o Huculszczyźnie, uległem prośbie dr Jakuba  Żmidzińskiego. Tym sposobem, poniewczasie, udzieliłem odpowiedzi na jego vincenzowską ankietę.

Kim jest dla mnie Vincenz? Zanim stał się pisarzem, z krwi i kości, był zaledwie jakimś magicznym słowem, zawierającym w sobie moją tęsknotę do wyidealizowanych, pierwotnych gór i zamieszkujących je ludzi. Doskonale pamiętam kiedy, jako wkraczający w dorosłość osiemnastoletni chłopak, przechodziłem koło poznańskiej Księgarni Świętego Wojciecha, na rogu Placu Wolności i Alei Marcinkowskiego. W oknie wystawowym, od strony placu, stały dwie książki cyklu Na wysokiej połoninie: „Zwada” i „Listy z Nieba”. Zielone obwoluty przykuwały moją uwagę, autor był mi wówczas kompletnie nieznany. Książki nie były tanie, nie łatwo było przekonać rodziców, że warto je kupić. Ostatecznie dostałem je, bodajże na imieniny, 29 września 1982 roku. To było wielkie wydarzenie. Zaczytywałem „Zwadę” z wypiekami, dotąd niczego podobnego nie czytałem. Foka Szumejowy, w swojej szlachetności, od razu stał się dla mnie przeciwstawieniem tego wszystkiego co dostrzegałem w ludziach złego i odrażającego – pamiętajmy był to początek lat osiemdziesiątych,  pierwszy rok stanu wojennego. Obszerne i hermetyczne dzieło Vincenza było nie tylko znakomitym lekarstwem ale i ucieczką od szwankującej rzeczywistości.


„Na wysokiej połoninie” stało się dla mnie źródłem całego mnóstwa zdarzeń, w konsekwencji zmieniło moje życie, choć brzmi to górnolotnie, dokładnie tak było. W 1986 roku, borykając się z ciągłym niedostatkiem wiedzy na temat autora, napisałem list do Berkley, do Czesława Miłosza. Otrzymałem odwrotnie, odręcznie napisany list od autora „Doliny Issy”, nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że Stanisław Vincenz, również dla niego, był nie tylko pisarzem. W jego domu Miłosz znajdował równowagę utraconą w trakcie pierwszych emigracyjnych lat. Wówczas byłem już studentem historii UAM w Poznaniu, kończyłem studia pisząc pracę magisterską o chasydach, nie muszę dodawać, że inspiracją do jej napisania były wątki chasydzkie odnalezione w dziele Stanisława Vincenza. Jestem przekonany, że gdyby nie młodzieńcze zauroczenie tym co znalazłem na „wysokiej połoninie”, nie zająłbym się historią, nie fascynował kulturą Karpat, nie wyjeżdżał co roku do Rumunii, wreszcie nie napisałbym żadnej książki i nie pracował w Muzeum - Zamek Górków w Szamotułach. Jedno wynikało z drugiego, a zaczęło się od iluminacji sprzed trzydziestu dwóch laty. Mój dom pełen jest karpackich pamiątek, korytarz zdobią żółto zielone, huculskie kafle, w pokoju kilkudziesięciu świętych spogląda na mnie z namalowanych na szkle ikon, na fotelach leżą różnobarwne kilimy. Tak oto przypadkowe zauroczenie zielonymi obwolutami książek, z wystawy poznańskiej Księgarni Świętego Wojciecha i późniejsza ich lektura, doprowadziły mnie do miejsca, w którym jestem dzisiaj.    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz